piątek, 26 listopada 2010

Naiwna tęsknota

Późne popołudnie. Oprószone warstewką chłodu i wszechobecnym o tej porze dymem z centralnego ogrzewania (a to Polska właśnie, podobno żaden kraj w cywilizowanej Europie nie pachnie o tej porze roku w ten sposób). Czuję lekką błogość - kurnik z zadziobującymi się ptakami oddalił się o całe galaktyki, no bo wreszcie jest weekend. W domu cicho i spokojnie. Pogłaskuję brzuch, który coraz bardziej widać. Tylko mój (trochę zbyt mądry pięciolatek) co chwila zadaje niespokojne pytanie: Mamo, kiedy przyjdzie tata? Po moim -nastym nie wiem, wypala z grubszego kalibru: Ale jak możesz nie wiedzieć? Przecież jesteś kobietą taty i powinnaś wiedzieć, kiedy wróci. Tak wprost, krótko i treściwie. Bez zbędnego myślenia i dochodzenia do jądra sprawy. Po prostu przedstawił stan rzeczy. Jestem dumna. Najbardziej z tego, że mój syn wie, że jestem kobietą, w dodatku jego ojca. I tęsknię do takiej prostoty, oczywistości i bycia blisko siebie. Tęsknię jak w tym wierszu: Było raz dziecko zabawne i tłuste, umarło i nie ma go nigdzie. I jeszcze, że płacze nocami w kominie, że je zapomniano, zgubiono, a jego miejsce zajęła jakaś niedobra kobieta... Nie jestem niedobrą kobietą, ale zbyt często i zbyt wiele widzę. Jestem zmęczona, mój wewnętrzny zakład radiologii prześwietla ludzkie motki i śledzi, w co też grają ludzie. Chcę na chwilę być znów na początku drogi i zadawać naiwne pytanie: Po co jest życie mamo?

czwartek, 4 listopada 2010

Jestem leniwiec, wiszący leniwiec

Lenistwo to nasza druga natura. Jeśli świat zostawiłby nas w spokoju, to zawiślibyśmy sobie jak pewne sympatyczne zwierzątko (uzupełniwszy przedtem zapasy białka)i zapadlibyśmy w głęboki letarg. Hmm... no dobra. Osobiście zjadłabym, a potem zawisła i odpłynęła gdzieś za myślowy horyzont. Ale mam jedno najlepsze na świecie usprawiedliwienie. To tylko, a może aż, ciążowe hormony wpływają lekko hamująco na wolę działania i procesy myślowe. Coś kiełkuje gdzieś w głębi mózgu, ale już na starcie traci impet, wypala się. Myśl zawisa sobie w niebycie i pozostaje niedokończona jak gest Adama na fresku Stworzenia... Tylko myśl i Stwórca. No tak znów ratuje mnie ironia. Otępienie, które ogarnia kobietę na początku ciąży jest prawie upokarzające. Istota o ciętym języku, jako takiej inteligencji i poczuciu humoru przeistacza się w bezkształtnego obcego z napadami wrzaskliwej histerii i łzami na zawołanie, z najgłupszych powodów. Stan błogosławiony czy głuposławiony? Nie wiem. Na szczęście pierwszy trymestr dobiegł końca, a ja zgodnie z cudowną regułką (znalezioną w internecie) zaczynam być znów miła dla mojego partnera. Zaczynam też pod warstwami skóry obcego poznawać samą siebie. Co jest paradoksalne, ponieważ lekko obrastam ciałem tu i ówdzie (na szczęście to normalny objaw). Zaczynam powrót do normalności (kolejny paradoks), a ten wpis to zawsze jakiś początek.

poniedziałek, 11 października 2010

Sprzedać się nie umiem

Nie umiem się sprzedać. Autoreklama i epatowanie każdym najdrobniejszym nawet osiągnięciem to nie moja specjalność. Trzeba uczyć się od mistrzów, a właściwie mistrzyń, których wokół mnie jest po prostu bez liku. Choćby dziś... Nieważne, że taka przodowniczka pracy jest porządnie spóźniona. Zupełną błahostką jest, że pojęcie godzin pracy w jej subtelnym umyśle w ogóle nie funkcjonuje (dla niej czas jest pojęciem bardzo względnym). Wpada więc zdyszana, sprawiając wrażenie, że przecież się spieszy. Blond włos rozwiany, torebeczka przewieszona elegancko przez rączkę i ah ah jak się spieszę. Zadyszka, nie może złapać oddechu, przecież się spieszy. Zdejmuje płaszczyk, odkłada torebeczkę (zdrobnienia są celowe). Dalej następuje gorączkowe wertowanie planu zajęć, głośno i z serią westchnień dających, ah ah, tak wiele do zrozumienia. Przecież mamy do czynienia z prawdziwą siłaczką, co to krwi upuści sobie dla swojego dzieła i wychowanków. Po wnikliwym śledztwie i następnych 15 minutach spóźnienia, odkrywa w końcu gdzie, z kim i co ma robić. Informuje o tym bardzo głośno całe zgromadzone towarzystwo, następnie niechętnie rusza odrobinę popracować. Statystycznie na 45 minut przypada jakieś 20 minut minimalnego wysiłku. Wraca obładowana zeszytami, zmęczona i upracowana, aż żal się człowiekowi robi, że tak się biedactwo zmęczyło. Nieważne, że zeszyty zalegają potem na stoliku przez kilka następnych tygodni i siłaczki w ogóle nie obchodzi ich los. Kiedyś ktoś w napadzie przyzwoitości, postanowił posprzątać ten bajzel i... zeszyciki wylądowały w kontenerze na śmieci. Wybuchła awantura z piorunami i gradem, pańcia poszła na skargę. A biedny, przyzwoity człowiek musiał włazić do kontenera. Zeszyciki się odnalazły, ale porządki skończyły się raz na zawsze. Tak samo jak przyzwoitość i uczciwość, które zeszły do podziemia. I tak to się kręci, a właściwie nakręca. Rządzą nami pańcie i galarety (tak mówię o pętakach, którym trzęsą się portki), a normalni ludzie coraz bardziej się kamuflują i coraz trudniej wyłowić ich z tego przypływu bylejakości.

czwartek, 23 września 2010

Blisko, coraz bliżej

Chyba się uzależniam. Od tego gadania sama ze sobą. Po dłuższej przerwie zaczynam odczuwać lekki niepokój. Takie zewnętrzne mrowienie skóry, jakby drobne odpryski innych ludzi, ich słów i zachowań przykleiły się do mnie i zaschły w twardą skorupę. Pora więc na zrobienie porządków. Odkleję ten cały namuł kawałek po kawałku i poczuję się lżejsza.
Konwenanse są dla ludzkości prawdziwym wybawieniem. Co zrobilibyśmy bez ugrzecznionych rozmówek o pogodzie, ostatnich zakupach lub wizycie u lekarza? To takie uniwersalne wypełniacze czasoprzestrzeni, pozwalające na utrzymanie iluzji, że wszystko z nami w porządku. Płynna maź wypełniająca odległości między ludźmi i stwarzająca budujące wrażenie, że coś nas z nimi łączy. To dla mnie jedno z największych wyzwań: przez cały długi dzień wysyłać i odbierać takie zafałszowane komunikaty i mimo to pozostać sobą, nie odczuwać wobec siebie niesmaku, pozostać blisko siebie i tych na których naprawdę mi zależy. Dobra bozia wbudowała mi chyba jakieś wewnętrzne sensory, ponieważ gdy tylko za bardzo się oddalę, zaczynam źle się czuć fizycznie i psychicznie. Trochę przypomina to kaca. Chcę wtedy za wszelką cenę wszystko wyczyścić, wyprostować i wypolerować. Rozmawiać i płakać, krzyknąć, przytulić, albo trzasnąć drzwiami, żeby za chwilę wrócić. Tak,żeby móc popłynąć dalej, bez brudnej piany, ścieków i błota. Tak nasze dusze zdecydowanie maja coś wspólnego z wodą. Jeśli w ogóle mamy jakieś dusze...

niedziela, 19 września 2010

Do pracy rodacy!

Mamo, ja nie chcę jutro iść do pracy! Proszę nie budź mnie rano, nie nastawiaj budzika, nie szarp kołdry. Naciągnę ją po sam czubek głowy, zakopię się i zapadnę w słodki błogostan. Bez przygnębiających myśli o małostkowych koleżankach, bez sieci intryg, bez zastanawiania się kto z kim jest aktualnie na wojennej stopie, która pani jest obrażona i lepiej jej nie tykać... Nie będę opracowywać strategii przeżycia kolejnego dnia, ani zastanawiać się nad problemami moich lekko skretyniałych wychowanków. Mamo! Wezmę na jutro wolne i spędzę sobie miło poniedziałek... No, takie tam marzenia, ściętej głowy. Bo ani mamy, ani możliwości dnia wolnego niestety niet. Jutro po raz kolejny okażę wspaniałe męstwo bycia, jak w każdy poniedziałek zrobię bojowe: STAND UP AND FIGHT! Co jest z tą pracą? Powinnam cieszyć się, że jest, pozwala mi zarobić jakieś tam pieniądze. Pieniądze te są oczywiście zbyt małe na tak zwane godne życie. Tyle, że pojęcie godnego życia dla każdego oznacza coś innego. Co mnie tak naprawdę wkurza? Kompletny chaos, brak przydziału obowiązków, brak kompetencji, niekonsekwencja tzw. góry, lenistwo, spóźnialstwo, kombinowanie, ochrona świętych krów, kompletny brak efektów. I jeszcze to boskie hasełko: No przecież jakoś to będzie. Najbardziej upokarzający jest jednak fakt niedocenienia. Pochwały i nagrody zbierają ci, którzy nie robią nic, okazują się za to prawdziwymi wirtuozami autoreklamy i promowania swoich mizernych dokonań. Przemawiają przeze mnie kompleksy, a może urazy z dzieciństwa? Pewnie jakieś ich ziarenko tkwi w moich poczochranych myślach... Całkiem malutkie. Ale przecież docenienie i pochwała to forma szacunku okazywanego drugiemu człowiekowi i robocie, którą odwala. Tego szacunku w mojej "instytucji" niestety brakuję. Jest za to całe morze głupich i pustych słów, które doprowadzają mnie do wewnętrznego śmiechu. Dobrze, koniec tego użalania. Jutro poniedziałek. tak więc STAND UP AND FIGHT!

niedziela, 5 września 2010

Polityczna prostytutka nie całuje w usta

Miało nie być politycznie, ale w naszej sprostytuowanej polskiej rzeczywistości nie da się uniknąć takich tematów. Polityczne NEWSY jak podstarzałe i sflaczałe panie lekkich obyczajów rzucają się na przechodniów i głośno krzyczą: Na co masz ochotę kotku? Chodź, dziś promocja, o całe 50 złoty mniej. Są głośne i natrętne, nie dają obok siebie przejść. Tak, polityka to prostytucja. Oddawanie siebie za chęć chwilowego zaistnienia, swoje pięć minut, za kolejny luksusowy dom, samochód. Mało skuteczny sposób na leczenie kompleksów z dzieciństwa, a może jeszcze z poprzedniego wcielenia. Jej gardziel jest głęboka (skojarzenia jak najbardziej na miejscu) i nienasycona. Pożera swoich wyznawców żywcem, a potem lepi ich od nowa ze swoich wnętrzności na swój obraz i podobieństwo. Jak w starym filmie science-fiction pt. "Kosmiczni pożeracze ciał". Politycy to wydrążone w środku plastikowe namiastki ludzi, wykrzykujące "swojsze racje" teatralnymi głosami w stronę skurczonej do mikroskopijnych rozmiarów publiki. Nie na darmo mówi się o scenie politycznej. Aktorzy grają, przedstawienie trwa. Tyle, że w obsadzie nie ma ani jednego żywego i prawdziwego człowieka, tylko drewniane pajacyki. Nie mogę już na to patrzeć, nie jestem w stanie tego słuchać. Wychodzę z tego prowincjonalnego teatrzyku czyli wyłączam telewizor, w radio słucham tylko muzyki.
Czy znacie wiersz Ewy Lipskiej "Egzamin na króla"? Jesteśmy narodem "oprawionym w skórę", a polityczne kukiełki dostają nas w prezencie, który ma być zaspokojeniem ich malutkich dziecinnych i egoistycznych pragnień.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Gorzkie babie lato

Kolejne lato się kończy. Znów, zresztą jak co roku, mam wrażenie, że cenny czas przeciekł mi przez mało szczelne palce, że znów coś przegapiłam, zmarnowałam, nie zrealizowałam dalekosiężnych planów. O tej porze roku, na przełomie sierpnia i września moje kubki smakowe odbierają jeden smak - gorzki. Próbuję go zagłuszyć półsłodkim winem, rozognionym seksem, topieniem się w słońcu na plaży i lodami waniliowymi. Ale na tę goryczkę nie ma mocnych, wyłazi spod wszystkich słodkości świata i przypomina, że czasu na życie coraz mniej. Nie umiem się z nią pogodzić, zaakceptować i poskromić. Takie dziwne nastroje nie dopadają mnie ani w Sylwestra, ani w dniu kolejnych urodzin, tylko właśnie teraz, kiedy pod próg zaczyna powoli wpełzać jesień. Jestem kawałeczkiem natury. Nie mam wyboru, nie mogę się z niej "wymiksować", czuję to każdą swoją mikrocząstką. Lato popełnia coroczne samobójstwo, pogodzone ze swoim losem i świadome, że odrodzi się za rok w niezmiennym cyklu życia. Tylko, że wraz z nim odchodzi jakiś fragment mnie, bezpowrotnie i na zawsze. Prawie czuję luki, które zostawia we mnie czas.
A może by tak poddać się tej goryczy, rozpłynąć się w niej, utopić? Położyć się na ziemi i poczuć, jak powoli stygnie, łapie oddech po długim i wyczerpującym upale? Próbuję to sobie wyobrazić i wiem, że taki wybieg nie pomoże. Podobnie jak zamiana wina na piwo, słońca na mgłę, wyuzdanego seksu na wysublimowany. Wciąż pozostaje żal, niedosyt i smutek, że to już i znów.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Ach, co to był za ślub...

O zbyt wielu rzeczach chciałabym dziś napisać. Jak w pewnej bajce: czuję migotanie, słyszę jakiś dźwięk. Tyle, że migotania i dźwięki dobiegają z różnych źródeł i z trudem mogę je złożyć w płynną falę. Może zacznę od tego, że wychodzenie za mąż tuż po maturze to, moim zdaniem, miks desperacji i głupoty. Skok na główkę do bardzo płytkiej wody, z której wystają ostre kamienie. To poślubne refleksje, po ślubie pewnej znajomej. "Kochali się namiętnie w męskiej ubikacji i przysięgli przed Bogiem miłość wzajemną" - ta piosneczka dobrze oddaje stopień dojrzałości młodej pary. On, chyba ze stresu, nerwowo chichotał w momencie składania przysięgi. Ona przez prawie całą uroczystość miała lekko zacięty wyraz twarzy i nie uśmiechnęła się ani razu. Patrzyłam tak sobie z boku, ukradkiem na jej dziecinną jeszcze buzię i czułam współczucie. Gdzie miejsce na radość i spontaniczność? A miłość? Impreza przypominała dobrze wyreżyserowane przedstawienie. Dobrze, że goście nie poddali się scenarzyście (przepraszam kamerzyście) i ruszyli na parkiet, olewając rolę widzów i podziwia czy, którą im przypisano. Wesele na co najmniej 150 osób. Jedzeniem można by obdzielić sporą głodującą wioskę, alkoholem napełnić koryto rzeki. Tylko po co? Czyją ten ślub miał być uroczystością - gości? Może dymną zasłoną skrywającą brak uczuć, bo miłości między nimi nie dostrzegłam, nawet grama. Czysty show dla rodziny i znajomych, którym koniecznie trzeba się pochwalić. Nie wiem tylko czym. Poza sceną zacznie się życie, czasem słodkie, ale częściej gorzko - słone. Czy tym dzieciom bawiącym się w żonę i męża starczy odwagi i cierpliwości? Życzę im jak najlepiej, ale nie wierzę, że uda im się zbudować coś trwalszego niż domek z drewnianych klocków.

środa, 14 lipca 2010

Czarne owce

Zapiekłość i pamiętliwość to chyba "najbarwniejsze" cechy naszego polskiego charakterku. Ach, jak my uwielbiamy mieć kogoś do nienawidzenia. Jak nie Ruski, przed którym trzeba się mieć na baczności, to znów Szwab, który żadnemu z nas nie będzie pluł w twarz. Ten jest wtyczką Rosjan, tamten za bardzo podlizuje się Angolom. A tak w ogóle to nad naszym pięknym i niemałym krajem latają samoloty obcych mocarstw i rozpylają podejrzane substancje, powodujące ulewne deszcze, a w dalszej kolejności powódź. Spiskowe teorie to również nasza specjalność. I jeszcze narodowa głupota i brak krytycyzmu. Jesteśmy lekko ześwirowanym stadkiem owieczek, które pod milutkim futerkiem ukrywają ostre wilcze kły i tylko czekają, żeby je zatopić w jakimś świeżym mięsku. Bez refleksji, bez chwili zastanowienia, bez szemrania. Bo kazali... Pani w szkole, ksiądz proboszcz, prezes itd. Uwielbiam czarne owce. Te, które mylą drogę, wloką się na samym końcu, albo wybiegają do przodu. Nie dają się spędzić w zbitą masę, nie boja się kija, ani psa. Od paru lat przechodzę przemianę z grzecznego zwierzątka w owcę - outsiderkę (ha, ha, ha!). To długotrwały i bolesny proces, ale bardzo się staram, a poczynione postępy sprawiają, że gęba sama mi się uśmiecha. Cieszy mnie jeszcze coś - każda czarna owca jest inna, nie ma dwóch takich samych egzemplarzy. Pozdrawiam wszystkich na peryferiach stada, choć sama jestem hmm... na razie szara.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Człowiek czy wilk?

Cała moja rodzina zmaga się z usuwaniem popowodziowego szlamu, rupiecia i "skarbów" zbieranych latami, które po czterdziestodniowym moczeniu się w zawiesistej brei nie nadają się do niczego. Na ulicach rosną góry śmieci i gruzu. Kontenery, do których można by wynieść cały ten syf, są niczym fatamorgany. I mimo zapewnień władz wszelakich, większych i mniejszych ważniaków, pomoc nie płynie wcale wartkim strumieniem. Tzw. dary - żywność i środki czystości w pewnym momencie po prostu się skończyły. Zresztą, po co zbierać konserwy i Domestosy, jeśli nie ma się ich gdzie położyć? Brakuje tego, co najbardziej potrzebne - pieniędzy i rąk do pracy. Można zejść w przyspieszonym tempie, jeśli przez moment popatrzy się na pracę grupy określanej dumnym mianem interwencyjnej. Ośmiu chłopa, dwie kobitki. Opaleni od wewnętrznego ognia i nalewki miętowej. Stoją obok śmieciowego Mount Everestu i po dłuższej medytacji stwierdzają, ze to zadanie ich jednak przerasta... W końcu czterech z nich niemrawo bierze się do pracy - przenoszą po jednej desce i słoiku. Reszta stoi z boku i wnikliwie obserwuje, obmyśla strategię: z której strony coś by tu teraz podnieść. I tak przez pół dnia, jeszcze im za to płacą... Można uciekać w ironię, trzeba jakoś sobie radzić. Moi bliscy starają się trzymać prosto i dzielnie. Tyle, że czasami coś jednak pęka i przez te drobne uskoki i szczeliny sączą się zwątpienie i rozpacz. I wątpią, najbardziej w innych ludzi. Jest taka stara ludowa prawda: Najbardziej licz na siebie człowieku. W chwili prawdziwej bezradności ta myśl może naprawdę dobić, nawet najbardziej twardych. Całe życie buntuję się przeciwko niej i nie chcę się z nią pogodzić. Przecież nie jesteśmy tylko wilkami...

środa, 30 czerwca 2010

Po potopie

A duch pański unosił się nad bezmiarem wód... Kiedy popatrzę przez okno widzę jeszcze resztki tego bezmiaru. Ducha pańskiego jakoś nie mogę dostrzec...
Pierwsze, co ogarnia człowieka w momencie otrzymania kopniaka w brzuch od losu (piszę tu oczywiście z własnego, bardzo subiektywnego punktu widzenia) to wściekłość i gorączkowe, za wszelką cenę dociekanie: dlaczego i za co. Doszukiwanie się ukrytych i eterycznych przyczyn, znaków na niebie i ziemi, które mogły być zapowiedzią, nazwijmy to, małego potopu. Oddając się tej wściekłości, wyłączyłam zdroworozsądkowe myślenie. Prawie dałam się połknąć rozdziawionej paszczy szaleństwa. W pierwszym odruchu oskarżyłam wszechmocne COŚ o odwrócenie się tyłkiem do świata, potem wzorem średniowiecznych "mędrców" szukałam przyczyny w naszym upadku oraz większych i mniejszych ludzkich grzeszkach. Opamiętanie przyszło po mniej więcej trzech tygodniach. Z niezdrowych nawyków zostało mi jeszcze nerwowe śledzenie prognoz pogody i kołatanie w klatce piersiowej, że może spaść o kilka kropel deszczu za dużo. Patrzę też na chmury, jeszcze chwila i zostanę magistrem od chmur. Po miesiącu śledzenia przepowiedni telewizyjnych pogodynek wiem jedno: ich prognozy na szczęście się nie sprawdzają. Dziękuję za to całkiem prywatnie swojemu aniołowi stróżowi, bo tylko w niego jestem jeszcze w stanie uwierzyć. Codziennie przed wyjściem z domu mruczę do niego cicho: Stróżu mój, jeśli siedzisz tu gdzieś, albo stoisz za moimi plecami, daj mi proszę spokojny dzień. Chcę wrócić tu z powrotem. I o nic więcej cię nie proszę. Być może to i tak zbyt wiele...

niedziela, 16 maja 2010

Huśtawka

Przy okazji przeglądania starych papierów odnalazłam stworzone przez siebie fragmenty rzeczywistości. Dawno, dawno temu z perspektywy chmurnej, górnolotnej młodości próbowałam poskładać te kawałki i ułożyć z nich coś: obrazek, łamigłówkę, wiersz? Komuś chciało się napisać do tego muzykę, ktoś inny nawet zaśpiewał... Sto lat temu.

Wsiadłam na huśtawkę na placu zabaw,
który nazywa się ŻYCIE.
Na placu ŻYCIE,
w miasteczku ŚWIAT.

Kołyszę się na wąskiej ławeczce,
kołyszę się raz w górę, raz w dół.
Wyżej niżej, wyżej niżej.
W górę i w dół...

Gdy mi się znudzi, zejdę z huśtawki
Na placu ŻYCIE
w miasteczku ŚWIAT.

Perspektywa uległa zmianie. Dziś zdaję sobie sprawę, że nie jest łatwo ot tak zeskoczyć z huśtawki. Można przy tym skręcić kark...

czwartek, 6 maja 2010

Międzyczas

Chaos i bezradność mają cholernie długie i ostre pazury. Wbijają te haczyki głęboko i wyrywają cię z bezpiecznego gniazdka, które na krótki moment udało się upleść z jakimś cudem obudzonej pewności siebie i wiary we własne możliwości. Chaos wykopał mnie jednak z tej kryjówki, rzucił nie wiadomo dokąd. Bezradność stanęła sobie z boku i spokojnie czekała na swoją kolej. W odpowiednim momencie złapała mnie za kark i przycisnęła do ziemi. Dryfuję na oderwanym okruchu skały, chyba donikąd. Pilnuje mnie dwóch klawiszy, którym absolutnie nie chce się ze mną gadać. Zacznę więc mówić sama do siebie. Choć nie wiem, czy starczy mi odwagi, żeby zdać sobie pytania, te których najbardziej się boję. Ale skulenie się w sobie w towarzystwie dwóch sępów przed niczym mnie nie ochroni. Nie ma też sensu wołanie: "Mamo, jak ciemno, schyl się nade mną". Mama raczej się nie zjawi. Chyba, że wyskoczy z mojej głowy. Jesteśmy skazani na samotność. We wszystkich najważniejszych sytuacjach, rozmowach, przy podejmowaniu decyzji jesteśmy samotni. Nie pomogą rodzice, przyjaciółki, terapeuci. Niektórym, tym bardziej pewnym siebie, jest łatwiej. Moja pewność siebie jest wątlutka i rachityczna. Nie wyrosła ze mnie, za bardzo potrzebowała akceptacji i potwierdzenia z zewnątrz: pochwały, uśmiechu, poklepania po plecach. Przymilała się i prosiła o jeszcze. Niestety nie poczuła się przez to ani lepsza, ani silniejsza... Nie cenię siebie, tego jaka jestem i tzw. okoliczności, w których żyję. Nie potrafię oszacować swoich osiągnięć. Nie jestem w stanie cieszyć się nimi. Czasem wydają mi się szczytem kiczu i naiwności. Nie wiem dokąd idę. Nie chcę na ślepo zmierzać do wielkiej tablicy z napisem KONIEC. Tylko jak wypełnić ten międzyczas?

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Sztuczny raj

Jakiś czas temu w moim urokliwym mieście ktoś wpadł na genialny pomysł zbudowania świątyni zapomnienia i rozpusty w jednym czyli galerii handlowej. Na wielkim otwarciu (może to trzeba pisać wielką literą) tłumy waliły drzwiami i oknami, a maluczcy wręcz zabijali się o punkto-bonusy ( trzy punkty to pewne miejsce w raju). Omalże doszło do rękoczynów - przecież każdy normalny człowiek chce liznąć odrobinę luksusu no i każdy jest tego wart. Świątynia, oceniając obiektywnie, wielka nie jest. Nie można się czepiać, jak na małe miasteczko jest w sam raz. Automatyczne podwoje otwierają się bezszelestnie, ledwie muśnięte oddechem biednego Kowalskiego z ulicy. Pewnym krokiem, ale ze skrywaną nieśmiałością, wkracza więc szaraczek do wielkiego blaszaka i od razu czuje, że wszyscy tu na niego dawno czekali. Jest wyróżniony, wybrany z tłumu. Nieważne, że otaczają go przewalające się ludzkie masy. To przecież do niego mówią: wejdź, spróbuj, zobacz, posmakuj itd. Otulają go światło, dźwięk i miłe zapachy. Prawie jak w starożytnych świątyniach. Mamią go i odbierają mu resztki zdrowego rozsądku. Kapłani i kapłanki luksusu uśmiechają się ciepło i obiecują namiastkę życia wiecznego. Kowalski chce łyknąć odrobinę boskości, poczuć choć malutką iskierkę, ogrzać się trochę, zanim znów będzie musiał wrócić do normalnej, czytaj brutalnej i nieokrzesanej rzeczywistości. Słodkie zapomnienie, przez moment można być na lekkim gazie i nie grożą w związku z tym żadne punkty karne. Nie ma kaca, najwyżej pusty portfel. Idealne panaceum na mnóstwo ludzkich bolączek. Tylko dlaczego wydaje mi się, że ta pigułka ma jednak paskudny smak?

piątek, 23 kwietnia 2010

Cisza

Duszę się zasypana stosami słów. Setki niepotrzebnie wypowiedzianych, pustych komunikatów - wypełniaczy pustki międzyludzkiej, nieniosące żadnej głębszej informacji. Rzucane tylko po to, aby zadusić ciszę między ludźmi. Tak dobrze byłoby dla odmiany pomilczeć, nie bać się braku słów. Przecież wielkie litery nie zawsze niosą ze sobą wielkie przesłania. Czasem niestety im większe litery tym większe jest nic za nimi ukryte. Dlaczego cisza wprawia nas w tak okropne zakłopotanie? Powoduje pocenie się dłoni, galopowanie myśli i gorączkowe szukanie czegokolwiek do powiedzenia?
W pewnym filmie określono ludzki gatunek jako rodzaj wirusa. Tak jesteśmy jak wirusy - cokolwiek dostanie się w nasze łapska, wykorzystamy to doszczętnie. Wydusimy z tego, ile się da. Przerobimy na swoją modłę. W końcu nie zostaje z tego nic, nic dobrego. Tak właśnie postępujemy ze słowami, nie ma żadnych granic. Można powiedzieć wszystko i o wszystkim, byle głośniej i natarczywiej. Bijmy w dzwony, niech gra orkiestra, wzmocnijmy nasz głos mikrofonami. Niech tytuły z pierwszych stron gazet biją w oczy, niech ocierają się o absurd. Byle głośniej, dalej, mocniej. Zapomnijmy się w tym irracjonalnym pędzie donikąd i gońmy.
Zmęczył mnie ten trajkot, wrzask, ćwierkanie i gulgotanie. Potrzebuję ciszy, czystej jak płynne srebro i ostrej jak krawędź pękniętej szklanki. Chcę rozpłynąć się w niej, stać się atomem srebra i cząstką szkła. Przez chwilę nie myśleć i nie czuć, być ciszą.

piątek, 9 kwietnia 2010

Rodzinna pętla

Nie mogę odpędzić dziś natrętnych wspomnień z dzieciństwa. Wygryzły sobie we mnie otwór i drążą tunele jak korniki w kawałku drewna. Staram się im nie poddawać, nie chcę nowych, pustych korytarzy. Na szczęście nie pamiętam zbyt wiele. Moja pamięć traktuje dzieciństwo dosyć wybiórczo, zaciera przykrości i urazy, szuka dobrych momentów. Cieszę się, że jestem tu i teraz. W zasadzie jestem wdzięczna moim rodzicom, że wpadli na pomysł sprowadzenia mnie na świat, a potem ideę przekuli w czyn. Szkoda, że potem ich zapał odrobinę ostygł i stopniowo malał. W miarę mojego dorastania. Zabrakło powtarzalnej i przez to bezpiecznej codzienności. Nigdy nie było wiadomo, jaką niespodziankę przyniesie kolejny dzień.
Uciekam przed nimi i jednocześnie wiem, że jestem do nich podobna, że wzięłam od nich wielki i skołtuniony kłębek nawyków i przyzwyczajeń. Rozplątuję go od kilkunastu lat, staram się znaleźć moją nić. Czasem widzę, jak trudno jest uwolnić się z tej rodzinnej "pętli" i zrezygnować z bycia kalką swoich rodziców, dziadków i innych protoplastów.
Wychowanie dziecka to jedno z najbardziej wymagających zadań w życiu. Ktoś mądry zauważył, że być może "dzieci zostają nam tylko wypożyczone". Dostajemy je na określony czas, nie są naszą własnością. Szkoda, że nie podpisujemy umowy, w której określone byłyby nasze prawa i obowiązki oraz konsekwencje wynikające z ewentualnego niedotrzymania warunków. Ciekawe ilu ludzi chciałoby w takiej sytuacji mieć dzieci?
Pewnie i tak wielu poddałoby się działaniu feromonów, nie zważając na późniejsze przykrości i zakrzyknęłoby ochoczo:"Chodź Młoda do Młodego, Ojcostwa mi się zachciało".

środa, 7 kwietnia 2010

Powrót na drzewa

Zadam dziś pytanie konkursowe. Można wygrać wiertarkę udarową lub małego technika.
Jaki procent Polaków nie umie czytać? Uwaga! Szanowni Państwo! To jest pytanie z tzw. haczykiem, a nie z serii audiotele np. Czy pani X jest kobietą.(Możliwe rozwiązania: A) nie B) tego jeszcze nie stwierdzono C) nie wiem).
Liczba niepiśmiennych na naszej pięknej polskiej ziemi jest prawdopodobnie tak mała, że trzeba patrzeć na nią przez lupę. Umiemy czytać, pisać i rachować do stu. Dotyka nas jednak inny rodzaj analfabetyzmu. Czytamy ale bez zrozumienia i wyciągania wniosków. Wracamy do korzeni, a raczej... na drzewa. Mnie również dotknął syndrom zmałpienia. Niestety, niewielu udaje się tego uniknąć. Kilka przykładów z życia na potwierdzenie tej tezy. Osiedlowy plac zabaw, parę dorodnych panienek, średnia wieku ok. 16 lat. Między ich nogami pląta się cherlawa psina. Po panienkach widać, że nie cierpią biedy, lica mają rumiane i okrągłe, że miło popatrzeć. Toczą się więc w kierunku huśtawek i udają, że nie widzą tabliczki z wielkimi drukowanymi literami: WPROWADZANIE PSÓW NA PLAC ZABAW WZBRONIONE! Przeganiają dzieciarnię i swoimi rozległymi życiorysami zajmują najwygodniejsze huśtawki. Po czym wyjmują prowiant, który stanowią wielkie torby z napisem "grillowana cebulka", "boczek", "papryka". I zaczyna się orgia konsumpcyjna. Psina popiskuje i zostawia wszędzie subtelne ślady swojej obecności...
Panienki oprócz otyłości i zaniku połączeń nerwowych cierpią także na głęboki niedosłuch. Nie reagują na proste komunikaty, przegania je dopiero gwałtowniejsza reakcja rodziców. Te wybujałe nastolatki (różne świństwa z chipsów dają niesamowitego kopa, niestety mózg nie nadąża za resztą) to właśnie dobitny przykład wtórnego analfabetyzmu.
Ostatnio okazało się, że to zjawisko dotyczy także mnie. Uwiedziona obietnicami spłycenia zmarszczek i ogólnej poprawy wyglądu, dałam się namówić na serię zabiegów kosmetycznych zwanych przez fachowców mikrodermabrazją. Diabelskie podszepty kosmetyczki skłoniły mnie do nabycia kremu do zadań specjalnych, bardzo drogiego kremu. Poczułam zew natury i zmałpiałam do reszty. Nie przeczytałam ulotki, nie sprawdziłam objętości. Zrobiłam to dopiero po dwóch tygodniach, kiedy krem nie chciał być agentem 007 dla mojej skóry. No i cóż okazało się, że bez filtra, a objętość mniejsza od standardowej.
Weszłam na drzewo, zerwałam banana, który okazał się... nadpsuty. Ratuje mnie tylko jedno. Mam świadomość popełnionego idiotyzmu. Nie próbuję też, jak niektóre samice z naszego ludzkiego stada, paradować z bananem na głowie i wmawiać reszcie, że jest to nadzwyczaj oryginalne.

piątek, 2 kwietnia 2010

Świąteczna baba

Jestem dziś na wpół "porządną" babą, a na wpół kobietą. Moje pierwsze pół jest porządne, ponieważ, zgodnie z zasłyszaną w radio góralską mądrością, dokonało czynu heroicznego i umyło dokładnie pół okien w mieszkaniu. Owo pierwsze pół pluje sobie teraz w brodę, bo właśnie zaczęło padać. Drugie pół ma w nosie całe te świąteczne ceremoniały: pucowania, szorowania i gotowania. I ma ochotę obchodzić Wielkanoc w łóżku. Stoję więc jedną nogą tu, drugą tam i zastanawiam się nad świątecznym fenomenem i obłędem, który niestety też mnie dotknął. Patrzę sobie przez okno na sąsiadów taszczących 20 kilo cukru i tyleż samo mąki. Boże! Może zbliża się jakaś globalna katastrofa i tylko ja nic o tym nie wiem? Może trzeba kupić te cukier, mąkę, chleb? Tyle że, taki zapas cukru wystarczyłby mi na najbliższe dwa lata... Dobrze, tylko spokój może nas uratować. Jestem w porządku - umyłam okna, wysprzątałam mieszkanie, zaplanowałam obiady na trzy najbliższe dni. Jutro pomaluję jajka, coś może upiekę... Baba stoi twardo, ale tylko na jednej nodze, bo reszta mnie ma ochotę na coś zupełnie innego, nie całkiem zgodnego z naukami tzw. ojców kościoła.
Patrzę na to wszystko z boku i dochodzę do wniosku, że polskie kobiety mają po prostu przechlapane. Żaden normalny człowiek, nawet obdarzony talentem stratega i planujący wszystko miesiąc do przodu, nie jest w stanie przygotować tradycyjnych polskich świąt. Takich jak lansują gazety, tudzież telewizja. Biedne baby urabiają się po pachy, próbując dorównać idiotycznym wzorcom, a potem padają twarzą prosto w żurek, ugotowany na samodzielnie przygotowanym zakwasie. Schluss! Nie będę babą! Tylko jakby tu przegonić te idiotyczne myśli na temat: co jeszcze jest do zrobienia?

czwartek, 25 marca 2010

Imieninki

Żyję w dziwnym świecie, mam teraz na myśli nasz mały światek czyli Polskę i jeszcze mniejszy czyli moją pracę. Plujemy na minioną epokę, ciskamy w nią gromami i krytyką. Krytykują nawet ci, którzy byli dopiero w planie, swoich rodziców oczywiście. Wieszamy psy, a równocześnie nie potrafimy odciąć się od jej idiotycznych zwyczajów. Imieninki, imieninki u chłopczyka i dziewczynki. A konkretnie u państwa dyrektorstwa. Świętowane, rzecz jasna, również w pracy. Skoro imieninki to obowiązkowa zrzutka, nieważne czy ktoś się zgadza, czy nie. Banalne kwiatki już nie wystarczają, jeżeli się podlizujemy to z gestem czyli prezent za kilkaset złotych. A co nam szkodzi. Nieważne, że jesteśmy jak glicerynowy czopek dla niemowląt - miękki i do d... Po prezencie obowiązkowe wymiany czułości - całuski, życzenia szczęścia, pomyślności i spełnienia marzeń wypowiadane z zaciśniętymi pięściami i bez dobrych intencji. Zignorowałam zrzutkę, nie złożyłam życzeń, ani nie dałam buzi. Wezwą mnie czy nie? Każą się tłumaczyć? Będą przesłuchiwać? Udzielą nagany, że nie zaśpiewałam wraz "Łubudubu, niech nam żyje prezes naszego klubu"? Trudno, jakoś to zniosę. Tego szefowania i dyrektorowania jest w moim miejscu pracy dużo za dużo. Tylko tych pracujących jest niewielu. Mam ochotę zaryczeć jak Gargamel: Nie cierpię imieninek! Ale bardziej nie znoszę udawania i chowania głowy w piasek.

niedziela, 21 marca 2010

Mama

Ciężar w sercu czuję ogromny. Ironia zawsze trochę pomaga. Dzięki niej można się zdystansować i popatrzeć na jakąś życiową łamigłówkę z boku. Takie stanie na uboczu pomaga po pierwsze ukryć uczucia, które człowieka rozrywają od środka, po wtóre łatwiej sobie z nimi poradzić. Zastanówmy się więc, patrząc z boku, co czuję. Więc... Przede wszystkim złość, na siebie, że mimo tylu lat na karku, pewnego zasobu doświadczeń, wciąż łatwo wkręcić mnie w spiralę poczucia winy i niesłusznego ponoszenia odpowiedzialności za czyjeś złe samopoczucie. Wciąż łatwo wziąć mnie na lep syndromu ofiary i zmarnowanego życia. Niestety wiedzą o tym moi bliscy, a konkretnie mama i wykorzystuje to ile wlezie. Mam tego świadomość i równoczesne poczucie winy. Po raz kolejny nie dostosowałam się do jej potrzeb i kaprysów, postąpiłam według swojego planu i tym samym dałam jej pretekst do litanii żalów, że źle mnie wychowała, znów się na mnie zawiodła, że o nią nie dbam, nie interesuję się itp. Litania żalów pozostała oczywiście niewyrażona, zawisło wrogie milczenie, działa znów zostały wytoczone i skończyło się chwilowe zawieszenie broni. Czy ja ją jeszcze kocham? Nie rozmawia ze mną szczerze i wprost, nie ma mowy o damskich "pogaduchach", nie wspominając o bardziej drastycznych tematach jak np. satysfakcja z udanego seksu. Nie potrafi mnie słuchać, jest zbyt skupiona na sobie. Nie chwali mnie, nigdy za nic. Nie wie prawie nic o moich wewnętrznych problemach i lękach... Nie będę dalej wyliczać, bo robi się łzawo i smutno. Czy ją jeszcze kocham? Dla zasady, bo tak trzeba? Za wyrzeczenia, cierpiętnictwo i ofiarę, którą zrobiła z siebie dla mnie? Tylko czy mi to wystarczy?

czwartek, 18 marca 2010

Czerwona miotła

Dostałam w prezencie miotłę. Luksusowy model z ekstradodatkami. Jedną stroną można zamiatać kurz, druga służy do czyszczenia wykładzin dywanowych. Miotła jest czerwona, z długim uchwytem i dobrze wpasowuje się w dłoń. Czy ktoś ma może jakieś skojarzenia? W takim razie są one po prostu nie na miejscu, ponieważ ta miotła to po prostu zwyczajna miotła. Zastanawia mnie jednak, w jakim celu ją dostałam. Mam kilka pomysłów. Niedługo pierwszy dzień wiosny, przesilenie wiosenne. Może jest to drobna sugestia, żeby wyskoczyć na jakiś mały sabacik, gdzieś tak w okolice Harzu i zatańczyć z koleżankami po... miotle? Przeżycie ekstremalne, polecieć na miotle w noc, razem z np. Małgorzatą (tą od Mistrza). Już nie wspominając o innych atrakcjach...
Nawiasem pisząc obserwuję ostatnio dziwne poruszenie wśród moich kurnikowych znajomych. Otóż zaczynają się one zbijać w stadka i gdzieś razem znikają. Czy to też jest związane z początkiem wiosny?
Ale wracam do czerwonej miotły. Mam jeszcze jedną hipotezę. Miotła to pretekst do pracy nad swoim charakterem. Darczyńca chciał, być może, dać mi do zrozumienia, że moja wredna osobowość stała się ostatnio jeszcze wredniejsza i nie do zniesienia. Trzeba więc nad nią popracować. Dołożyć trochę cierpliwości i wyrozumiałości, zredukować nerwowość. Tu dodać, tam ująć. Chyba jednak odrzucę ten pomysł, ponieważ ostatnimi czasy bardzo się staram pracować nad swoimi cnotami. A więc sabat???
Nie mogę się zgodzić tylko na jedno, że miotła zgodnie ze swoim podstawowym przeznaczeniem, ma mi służyć do... zamiatania. No dobrze ostatecznie mogę zamiatać, ale na sabat i tak się wybieram.

sobota, 13 marca 2010

Boska opatrzność

Pan Bóg nas nie rozpieszcza. Napisałam to zdanie i zastanowiło mnie, że wciąż piszę "Bóg" wielką literą. Zostały mi resztki szacunku wpojonego w dzieciństwie czy też zwyczajnie boję się zemsty boskiej opatrzności? Przeczuwam, że ma tak wielu ludzi i nie jestem tu jakimś specjalnym wyjątkiem. Kiedy wszystko układa się w miarę dobrze, praca daje się znieść, mam z kim porozmawiać, choroby i nieszczęścia dają od siebie odpocząć - prawie zawsze zaczynam odczuwać podskórny lęk. Zaczynam się bać, że ów Bóg w końcu sobie o mnie przypomni. Wyjdzie ze swojej kryjówki (do której czmychnął, bo chwilowo miał dość ludzi, ich modlitw i problemów) i zobaczy, że rachunek mu się jakoś dziwnie nie zgadza. To znaczy, że znów za dużo jest zadowolonych i szczęśliwych. Przejrzy raporty i dopatrzy się, że w życiu tej X jest trochę za spokojnie i zwyczajnie. I postanowi zrobić porządek, sięgnie do podręcznego zestawu nieszczęść i jak nie przypierd... Robię więc ekspresowy rachunek sumienia, wyliczam i tłumaczę się, wyszukuję problemy i powody do bycia niezadowoloną. Nie chcę zostać zauważona... Nie wierzę niestety w Boga, który jest wybaczeniem, miłością i kocha bardzo mnie dziecię swe. Choć może jest trochę prawdy w stwierdzeniu, że mamy takiego Boga na jakiego zasługujemy. Nie wiem, czy gdzieś to przeczytałam, czy samo przyszło mi to do głowy. Podsumowując: udaję niezadowoloną, ale to tylko taka mała crying game.

wtorek, 9 marca 2010

Marność

Marność nad marnościami i jeszcze raz marność. Tylko proszę bez skojarzeń z trwającym właśnie wielkim postem. To zdanie regularnie przydusza mnie swoją prawdziwością, niezależnie od tego, co pokazuje kalendarz. Nieważne. Wielki post czy inne temu podobne. Jesteśmy tu tylko na chwilę, nie wiemy co za nami, co przed nami. Dostajemy nasze ciało na krótki moment, wygodny środek lokomocji od narodzin do śmierci...
Czasem, kiedy w nagłym przebłysku chwili uświadamiam sobie to wszystko, zaczyna mi brakować oddechu. Czy tylko ja mam ten problem? Wierzący katolicy mają swój raj i piekło, muzułmanie swoją wizję szczęśliwości w niebie, jest też reinkarnacja i nirwana. Do wyboru, do koloru. Niestety nie potrafię nic z tego wybrać. Nie wierzę w powstanie z martwych, zawsze przypomina mi się wtedy obraz Dalego z całym korowodem gnijących i rozpadających się ciał. Nie umiem sobie też wyobrazić, że potem nie ma po prostu nic. A przecież taką możliwość też trzeba brać pod uwagę. Chwilami wydaje mi się, że cały świat, który sobie stworzyliśmy, plastikowa rzeczywistość, która nas otacza, służą tylko zapomnieniu i zagłuszeniu tego bolesnego faktu. Byle nie myśleć, tylko nie rozważać, nie zastanawiać się. Obróćmy wszytko w żart, kupmy jeszcze jeden dom, następny samochód, obejrzyjmy kolejną reklamę, posłuchajmy bełkoczących polityków. Nowy, wspaniały świat. I jakoś niewielu ludzi zadaje pytanie: Jak oswoić śmierć, nieuniknioną śmierć? Jak pogodzić się z nią i zwyczajnie mniej się bać? Dlaczego nie porozmawiać właśnie o tym? czy unikamy tego tematu ze strachu?

niedziela, 7 marca 2010

Polisa na związek

Związek z drugą osobą to ciężki kawałek chleba. Praca nad nim to prawie kamieniołomy lub co najmniej kopalnia diamentów w RPA. Codzienne wspinanie się pod górkę, przedzieranie się przez uprzedzenia, kompleksy, nawyki i przyzwyczajenia wyniesione z domu. Eksperyment przeprowadzany i na partnerze i na samym sobie, szukanie odpowiedzi na pytanie dokąd to wszystko zmierza. Próba sił przede wszystkim z samym sobą. Bohaterski akt odwagi, wymagający zrezygnowania z jakiejś części siebie. Ale, kiedy przebrnie się już przez to wszystko, ciernie i zasieki zostają daleko z tyłu, zaczyna być... inaczej. Niekoniecznie bajkowo i różowo i nieprawdą jest, że potem żyją długo i szczęśliwie. Parfrazując, napisałabym żyją długo i świadomie. Świadomi siebie i drugiej osoby.
Rzeczywistość boli, ale we dwoje odrobinę mniej. Bycie z kimś to cholernie ryzykowna inwestycja, bo nigdy nie wiadomo do końca, w co czy też w kogo inwestujemy. Nie można też wykupić polisy na nieudany związek. Ale czasami nasz wewnętrzny analityk się nie myli lub też notowania na giełdzie (chyba niebiańskiej) okazują się sprzyjające. I zamiast tracić zyskujemy. Z każdym dniem naszej ciężkiej pracy rośnie oprocentowanie, inaczej niż w realnym świecie i banku (ha!). Jedno ostrzeżenie - kiedy zaczniesz żyć z procentów to może być początek końca. Nigdy nie można stwierdzić: dotarliśmy się, można stanąć. Postoje są niebezpieczne i często kończą się odejściem na stronę czyli po prostu zdradą. Tak, bycie z kimś to praca w kopalni diamentów, ale czasem udaje się coś wykopać, coś naprawdę cennego...

środa, 3 marca 2010

Święte krowy

Każdy kraj ma swoje święte krowy. Tylko w Indiach są to prawdziwe krowy i jakie są każdy widzi. W Polsce kult zwierząt świętych i nietykalnych nie jest wprawdzie (tak sądzę) usankcjonowany prawnie, ale całe ich mnóstwo krąży po naszym pięknym kraju. Chronieni immunitetem politycy, urzędnicy, mocno przyklejeni do swoich stołków, nieomylni i wszechwiedzący lekarze, biedni traktujący swoją biedę jako przyczynek do chwały, a nie rezultat braku zaradności i lenistwa. Scenka rodzajowa sprzed kilku dni. Babcia z reklamówką wybiera się na poranne zakupy. Kicha, charczy i spluwa. Z braku chusteczki zawartość nosa wydmuchuje na ulicę. Nic to, daruję jej. Może zapomniała. Tuż za nią wchodzę do sklepu. Babcia robi podjazd do półki z pieczywem i zaczyna się prawdziwa orgia grzebania, wybierania i macania. Oczywiście tą samą ręką, która wcześniej podcierała nos. Wolę nie myśleć, co jeszcze robiła ta ręka... Starszy pan stojący obok nie wytrzymuje i delikatnie (naprawdę delikatnie) zwraca jej uwagę. Babcia okazuje się być mistrzynią towarzyskiej ogłady i dobrych manier, ale tylko przez jakieś trzy sekundy. Najpierw przewrotnie dziękuje starszemu panu, a potem wybucha jazgotem. Wylewa na cały sklep swoje niedowartościowanie i życiowe problemy, swoje poczucie niższości i po prostu chamstwo. Czuje się bezkarna, bo chroni ją przecież glejt podeszłego wieku. Warto zapytać, czy to znaczy, że mamy szanować każdego skurczybyka, tylko dlatego, że przekroczył magiczna granicę siedemdziesięciu lat?
Nie zgadzam się na taką rzeczywistość, protestuję przeciwko tym dziwnym zasadom. Żałuję tylko, że nie złożyłam skargi na lekarza - sadystę. Skutki jego zabiegu czuję do dziś, a nici, które teoretycznie miały być rozpuszczalne, za nic w świecie nie chcą się rozpuścić i zniknąć.

poniedziałek, 1 marca 2010

Coś optymistycznego

Udało mi się wyłamać z niedzielnego schematu. Nie odwiedziłam rodziny i krewnych, nie ugotowałam rosołku, kościółek ominęłam szerokim łukiem. Spędziłam cały dzień na spełnianiu swoich osobistych życzeń, zadowalając przede wszystkim ciało. Wieczorem stwierdziłam, że po pierwsze nie jestem zmęczona (a zwykle po niedzieli bywam), po drugie nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że nie dopełniłam uświęconych niedzielnych obowiązków. Nikt mnie za to nie skrzyczał, żaden grom nie spadł mi na głowę, rodzina (chyba) się nie obraziła. Żyję i mam się dobrze. No może nie do końca, jeżeli muszę sama sobie to wszystko jeszcze raz wyklarować. Mała dziewczynka tkwi jeszcze gdzieś głęboko i czasami daje o sobie znać. Ale chyba większość z nas ma w sobie takie nieutulone dziecko, któremu pewne rzeczy trzeba tłumaczyć od początku do końca. Uspokajam ją więc i daję jej znać, że wszystko jest w porządku. Nic się nie stało i nic się nie stanie. A ja ze swoim małym obrazobórstwem czuję się nadspodziewanie dobrze i mam ochotę na więcej. Dla większości ludzi to pewnie żadne dokonanie, ale ja poczułam, że mogę i potrafię robić to, na co mam ochotę. Robię sobie krzyżyk na czole na nowy tydzień i obiecuje sobie przeżyć go nie wybiegając wciąż myślami naprzód, byle do jutra, do piątku, do weekendu.

sobota, 27 lutego 2010

Czas zmian

Zwalniam, zwalniam, po całym męczącym tygodniu wypełnionym roboczogodzinami. Porządkuję głowę, próbuję rozsupłać psychikę, która przypomina splątany kłąb włóczki. To, co napiszę nie będzie szczególnie odkrywcze. Nie nadaję się do tej pracy. Poprawka, nie nadaję się do pracy wśród tych ludzi, z tymi ludźmi. Genetycznie zakodowane poczucie obowiązku nie pozwala mi na bylejakość, kombinowanie, lenistwo, spóźnianie się. Nie interesują mnie plotki i ploteczki. Nie mam ochoty na wchodzenie w skomplikowaną sieć powiązań i klik. Nie chce mi się zastanawiać, z kim warto mieć dobre układy. Nie chcę szukać odpowiedzi na pytanie, w co oni grają. Niestety, w zawodzie, który wykonuję, trudno jest stanąć z boku i po prostu robić swoje. Nie mam koleżanek, ani tym bardziej "pracowych" przyjaciółek. Odpracowuję swoje i zmykam. Do innego, normalnego życia... Próbuję się zahartować na to wszystko i pogodzić z faktem, że poza zmianą pracy niewiele mogę zrobić. Po 10 latach dochodzę chyba do finiszu. Nic więcej tu nie osiągnę, nie awansuję, nie dostanę lepszej pensji... Te wszystkie argumenty mają przekonać mnie samą, iż nadszedł czas na zmiany. Dość kurnika i gdaczącego stada, nie będę jeszcze jedną bezmyślną i ślepą babą.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Magiczny wiek

Coraz częściej zdarza mi się doceniać mój wiek. Patrzę na zwichrowane nastki i... nie chcę mieć znów 17 lat i przechodzić od początku wszystkich tak zwanych szaleństw młodości. I nie mam na myśli szaleństw seksualnych, bo w tym obecne siedemnastolatki są nie do pobicia, tylko wewnętrzny spokój i przekonanie, że mówiąc banalnie, jest dobrze. Ten spokój odbija się również w podejściu do związków damsko-męskich. Jestem w stanie "wyjść poza", stanąć z boku i obserwować siebie i mężczyznę. Nie czuję już potrzeby oddania całej siebie, złożenia w ofierze na "ołtarzu miłości" i rozpłynięcia się w tej drugiej osobie. Nie muszę znać każdej jego myśli, ani rozszyfrowywać gestów. Nie muszę nim oddychać. Margines osobistej wolności, obszar, gdzie jestem sama ze sobą, jest mi po prostu niezbędny. Przez wiele lat broniłam się przed przyznaniem do tego, że prócz zaufania w związku najważniejsza jest właśnie wolność. Nie jest to wcale równoznaczne z dawaniem przyzwolenia na skoki w bok, czy inne temu podobne sprawy. Zgoda na istnienie tej sfery, zaakceptowanie bycia sam na sam ze sobą, dają mi energetycznego "kopa". Pchają mnie do robienia planów na przyszłość, pisania, dbania o siebie. Mam szczęście, że trafiłam na faceta, który chciał się uczyć tego razem ze mną. Choć nie powiem, że było łatwo. Ale robiąc bilans zysków i strat, dochodzę do wniosku, że było warto. Fajnie mieć 36 lat!

piątek, 19 lutego 2010

Idole

Przepraszam bardzo, ale chce mi się, brzydko mówiąc, rzygać. Odruch wymiotny pojawia się w związku z wymuskanymi i dopracowanymi w każdym szczególe gębami polskich celebrytów, straszącymi z okładek wszystkich kolorowych czasopism. Nie, to nie pomyłka, to nie twarze, tylko doprawione na użytek publiczny gęby (ktoś już kiedyś pisał o gębach) do podziwiania dla pospolitej gawiedzi. Pospólstwo łapie się na nie jak muchy na lep i zaczyna powtarzać bezmyślnie jak tresowana papuga: Jaka ona piękna, jaki on przystojny, jacy mądrzy, jacy w sobie zakochani, jak im się udało... Bajeczka rośnie, zaczyna żyć własnym życiem, powoli staje się legendą, z czasem wzorem do naśladowania. I tak rosną nam wypacykowani i podkolorowani idole, a tłum krzyczy: Ja też, ja też tak chcę. Marzenia kurczą się do rozmiarów czerwonego samochodzika, markowej torebki, zdjęcia na okładce jakiegoś pisemka czy występu reality-show. Gawiedź czeka w napięciu, co też odsłonią tym razem. Kolejna pani z telewizji zasłużyła na swoje pięć minut. I tak to się kręci. Nałykaliśmy się czegoś czy dali nam coś do popalania? Zbiorowa histeria?
Tej prawdziwej wielkości, zwykłej i nie bijącej po oczach nie potrafimy docenić. Jest szara i taka niekomercyjna. Nie, drodzy Państwo to się nie sprzeda... Podaż i popyt, prawo konsumenta.
Jestem złym klientem, nie kupuję kitu. Moją aktualną idolką jest znajoma babcia, głęboko po osiemdziesiątce, która mimo problemów z chodzeniem, cukrzycy i wielu innych dolegliwości, potrafi się uśmiechać. A do swojego męża, z którym jest od ponad 60 lat mówi: Mój skarbie.
P.S. Mam drobną sugestię dla wszystkich zafascynowanych paniami X czy Y. Może tak wypożyczycie sobie torebkę na weekend? Propozycja jest bardzo kusząca - sam na sam z torebką Chanel przez cały weekend. Ach, cóż to będzie za szaleństwo. Nie zapomnijcie zaprosić partnera do tego słodkiego trójkącika.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Cud niepamięci

Jak dobrze, że nasza pamięć okazuje się czasem tak nietrwała. Jak dobrze, że ból i cierpienie z czasem bledną i zacierają się. Można żyć i nie pamiętać.
Męczy mnie dziś jedna kwestia: Jak przytulić swoją duszę? Czy można to jakimś sposobem zrobić? Moje ciało, mimo przeżytego wstrząsu, ma się ogólnie nieźle. Gorzej z duszą, która chyba próbuje dać mi znać, że coś jest nie tak. Nie przywiązuję wagi do snów, nie analizuję ich, raczej nie próbuję ich interpretować. Ale ten z minionej nocy był tak wyraźny i ostry. Obudziłam się z mocnym przeświadczeniem, że muszę go zapamiętać. Wyśniłam mały biały domek (dworek, pałacyk) na zielonej pustej łące. Absolutna pustka i samotność. Jakoś niespecjalnie się bałam i weszłam do środka, przekonana, że wchodzę do... siebie. W środku też biało. Ściany, podłoga w tym samym kolorze i całe mnóstwo luster. Zaczęłam czegoś szukać w olbrzymiej szafie. Skrzętnie unikałam patrzenia w lustra, nie chciałam w nie patrzeć. To było jednak nie do uniknięcia. w końcu popatrzyłam w twarz sobie? I przeraziło mnie, to, co zobaczyłam. Pociągła, zapadnięta twarz, podkrążone oczy i strach. A potem przerażona krzyknęłam. Nie wiem, jak to możliwe, ale widziałam mój lecący w powietrzu wrzask. Nie umiem go teraz opisać...
Wnioskuję Wysoki Sądzie, że moja dusza gdzieś się zagniotła, coś ją przydeptało, kazało jej zwinąć się w kłębek. Chcę ją teraz przytulić, rozprostować, wygładzić wszystkie załamania i fałdki. Tylko, chyba nie wiem jak...

piątek, 12 lutego 2010

Szlachetne zdrowie

Kocham naszą ojczyźnianą służbę zdrowia. Uwielbiam kompetentnych, zdecydowanych, nieprzekupnych i empatycznych polskich lekarzy. Przepadam za sympatycznymi i wyrozumiałymi siostrami oddziałowymi. Bardzo wysoko oceniam nasze wykwalifikowane pielęgniarki. Taka wizja istnieje niestety tylko w mojej wyobraźni i żadnym sposobem nie można jej przykroić do rzeczywistości.
Krótka reminiscencja z filmu grozy, w którym ostatnio zagrałam. Drobny pozornie zabieg, po którym kolejnego dnia można iść do pracy, zakończył się prawdziwym horrorem. Dowieziona na najbliższy ostry dyżur przez teściową, zbroczona krwią i ledwie przytomna ze strachu, musiałam walczyć na słowa z chirurgiem idiotą. Jego pierwsze pytanie po wejściu na salę zabiegową brzmiało:"Gzie to pani robiła?". Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że w miejscowości X (a nie Y). Za chwilę tego gorzko pożałowałam. Chirurg z niedokończoną specjalizacją z onkologii wpadł w prawdziwą furię i kazał mi "jechać, tam gdzie mi to zrobili, bo on nie wie, co ma poprawiać". Pluł tak kilka minut, dając wyraz swojej frustracji z powodu niedoceniania go przez otoczenie i przełożonych, zmęczeniu spowodowanemu kolejnym nocnym dyżurem itp. Resztką sił zadałam bardzo celne pytanie: To znaczy, że pan doktor mnie odsyła do X? Zamilkł na chwilę, była to niestety bardzo krótka chwila. Kazał mi podjąć decyzję, ponieważ "on nie wie, co ma robić" i jeszcze "trzeba było przyjść do mnie, ja też robię specjalizację z onkologii". Czyli podsumowując: masz za swoje idiotko. Po tym wydłużonym prologu i mojej decyzji, zabrał się w końcu do pracy. I było to najgorsze 35 minut w moim życiu. Struchlała pielęgniarka nie miała odwagi mnie pocieszać, patrzyła tylko współczująco. Dopiero po wyjściu wielkiego pana DOKTORA, odważyła się powiedzieć: Ty paszkwilu jeden! Nikt nie wytłumaczył mi, co się dokładnie stało. Lekarz nie poinformował mnie, co robić dalej. Znieczulenia użył dopiero na koniec zabiegu. Zaciskałam więc zęby i starałam się nie jęczeć. Może jednak trzeba było wrzeszczeć na całe gardło?
Głęboko współczuję wszystkim chorym, których będzie leczył ten pan. Największą paranoją jest ta jego specjalizacja z onkologii. Jak on chce wyleczyć, choć jedną osobę chorą na raka? Swoją wściekłością, ukrywanym głębokim kompleksem niższości i nadmuchanym ego???

niedziela, 7 lutego 2010

Ciasteczko

Po dwudniowym wytchnieniu udało mi się w końcu zeskrobać resztki mułu, który przylgnął do mnie w ciągu minionego tygodnia. Zrzuciłam twardą skorupę i czuję się czysta i lekka jak piórko. Biję pokłony przed zbawczą mocą seksu, nocnych rozmów i wina! Dzięki ci bogini za tę namiastkę raju, możliwość roztopienia się w nicości na ułamek sekundy, a może nawet trochę więcej... Moje meridiany działają teraz bez zarzutu, a energia krąży sobie swobodnie. Jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, jak płynie od czubka głowy do stóp i wraca z powrotem. Płynę tak sobie na tej pozytywnej fali, wszystko ma słodki smak nawet tzw. babskie czasopisma są dziś jakby mniej szmatławe. Otwieram jedno, a tam... Kremóweczka, ptyś lub jeśli ktoś woli ciastko z dziurką. Absolutna słodycz i doskonałość. Krągły i wyglądający na naturalny, podlegający prawom grawitacji biust, pupa jak serduszko, długie i toczone nogi, a do tego twarz z przebłyskami inteligencji. Brzmi jak bajka? Też nie mogę w to uwierzyć. W czasopiśmie, w którym zwykle królują nastoletnie anorektyczne wieszaki z kolankami sierotek ktoś odważył się pokazać coś takiego. Toż to prawie pornografia! Lecę z gazetą do mojej drugiej połowy, ta podziela mój wielki entuzjazm. Zauważa tylko, że czar może prysnąć w momencie, kiedy cudo otworzy usta. Nikt jednak tego na razie nie wymaga. Cudo błyszczy na zdjęciach, dodaje mi (mieszczę się tak między 40, a 42) odwagi i pewności siebie. Przemilczałam niestety jeden drobny szczegół. Ciasteczko reklamuje bieliznę wyszczuplającą... Pomińmy jednak to ludzkie zboczenie i skłonność do poprawiania tego, co doskonałe. Viva kobiecość!

środa, 3 lutego 2010

Mechanizm doskonały

Jestem sobie doskonale działającym i sprawnym urządzeniem. Czuję się jak dobrze zaprogramowana maszynka. Tu zębatka, tam sprężynka, mały akumulatorek serca, obwody scalone połączeń nerwowych, procesorek mózgu. Tak, procesorek, nie procesor. Ogłupiająca codzienność robi ze mnie automat z malutkim procesorkiem. Mój mózg kurczy się do mikroskopijnych rozmiarów, a dusza ulatuje przez czubek głowy. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Działam zadaniowo, według uporządkowanej listy i spełniam kolejne obowiązki. Odmianę czasowników modalnych mam opanowaną do perfekcji: muszę, powinnam, nie wolno mi. Pod koniec dnia czuję się już tak pusta i pozbawiona nawet przebłysków wewnętrznego życia, że chcę krzyknąć: niech ktoś to zatrzyma, ja wysiadam! Refleksja przychodzi nad kolejnym mytym talerzem. Potem trzeba mi mniej więcej dwóch godzin, żeby przywrócić moim myślom ich naturalny bieg, żeby zacząć znów MYŚLEĆ. Tylko, że wtedy jest już dosyć późno, trzeba (znów!) pomyśleć o śnie. A jutro powtórka z rozrywki... I tak aż do piątku. Ha! Jedna wiadomość, którą mimochodem usłyszałam, rozpaliła w mym sercu iskierkę nadziei. Podobno telewizja publiczna grozi strajkiem. Może jakaś karząca ręka sprawiedliwości rozgoni w końcu to całe towarzystwo? Zawsze można mieć nadzieję...

wtorek, 2 lutego 2010

Kurnik

Życie jest kwarde i nie płynie po aksamicie, dlatego trzeba mieć twardą d...
Po takiej długiej przerwie zmierzenie się z groteskową rzeczywistością po prostu boli i ciało i duszę. Wróciłam do kurnika, bo to określenie chyba najlepiej pasuje do mojego miejsca pracy. Pełny przegląd grzebiącego i udomowionego ptactwa: kury nioski z beznadziejną pustką w oczach, gulgoczące indyczki, perliczki biegające nerwowo i robiące mnóstwo hałasu wokół siebie no i jeszcze kilka smętnych, pogwizdujących od czasu do czasu kogutów. Wrzask, gdakanie i wściekły jazgot. Próbują się nawzajem zagłuszyć i udowodnić, że tylko on lub ona ma rację, albo obwieszczają: Ko, ko, kooo, zniosłam jajo! Jak tu pracować? Próbuję się nie odzywać i nie dać wciągnąć w różne knowania i intrygi oraz gdakanie o niczym. Ale jest trudno, bo towarzystwo chce zadziobać wszystko, co choć odrobinę różni się od reszty tego szanownego zgromadzenia. Nie da się przycupnąć w kąciku i pozostać niezauważonym.
Cała nasza rzeczywistość przypomina wielki kurnik. Kreujemy na zewnątrz to, co jest w nas. Jesteśmy stadem drobiu, nad nam wielki hodowca, obserwuje to wszystko z ironicznym uśmieszkiem. Od czasu do czasu trafi się jakiś zbłąkany z innego świata łabędź, ale błyskawicznie podcinają mu skrzydła. I tak się to sobie toczy...
Czy ktoś ma jakiś pomysł na przetrwanie?

niedziela, 31 stycznia 2010

Niedziela

Niedzielne ciepełko, odwiedzanie rodziny i krewnych, zapach rosołku, pójście do kościółka... Lubujemy się w tych cotygodniowych rytuałach. W razie ich braku większość z nas czuje się jak ryba wyrzucona na brzeg i pozbawiona swojego naturalnego środowiska. Nie lubimy tych, którzy w ten dzień święty świętują , ale inaczej. Poświęcają czas na to, co lubią i co sprawia im przyjemność. Śpią do południa po udanym seksie, jedzą śniadanie w porze niedzielnego obiadu, rosołku nie gotują, bawią się z dziećmi, a telewizji pozwalają pomilczeć. Jestem zła na samą siebie, że nie zawsze umiem się wyłamać z tego naszego polskiego celebrowania niedzieli, że nie zawsze mam odwagę i siłę spędzić ten dzień wedle mojego "chcenia". Poddaję się łagodnemu naciskowi okoliczności i rodziny. Spędzam czas na "naskórkowych" rozmowach, które są tylko wymianą informacji, co u nas, co u was, komu się urodziło, komu zachorowało itp. Jem rosołki, piję popołudniowe kawki i rozgrzeszam się z tego tylko ze względu na konieczność podtrzymywania i umacniania rodzinnych więzi. Poddaje się subtelnemu szantażowi, bo jeśli nie przyjadę i nie odwiedzę, to znów śmiertelnie się obrażą na dobrych kilka lat...

piątek, 29 stycznia 2010

Rozmemłanie

Wymyśliłam dziś własną wersję dawnego szlagieru: proszę pana, proszę pana taka jestem rozmemłana; rozmemłana jestem wciąż, do pionu stawia mnie mój mąż... Ta piosenka pozostaje w głębokim związku z moim ogólnym nastrojem, spadającym ciśnieniem, beznadziejną zimą, przeczytanym jakiś czas temu artykułem Katarzyny Miller no i mężem. Barometr wariuje, w mojej głowie pustka albo tupot małych stóp. Kochane zazwyczaj dziecko pragnę odesłać do przedszkola, żeby trochę wreszcie odpocząć. Ale kiedy tu odpoczywać, jeśli ferie właśnie na ukończeniu? Jednym zdaniem stan zupełnego, absolutnego rozmemłania...Szanowny małżonek próbuje mnie ratować wszelkimi możliwymi sposobami, przy tym poprawia nastrój samemu sobie. Chwała, że chce mu się chcieć. Bo mnie się nie chce. Nic, a nic. Zero absolutne, okrągłe null. Zapakujcie mnie i wyślijcie przesyłką priorytetową gdzieś daleko od tego zimna, śniegu, grypy i nieszczęśliwych (wcale im się nie dziwię!) ludzi. Najlepiej nad ciepłe morze. Proszę chociaż na kilka dni! Pani Miller radzi zaakceptować ten stan, pozwolić sobie na niego, bo każdemu z nas się to zdarza. Tylko, że ja mam z tą akceptacją niestety poważny problem. Czuję się rozmemłana i w dodatku nie umiem tego oswoić. Bozia nie dała, mama i tata nie nauczyli. Tkwię więc w tym ogólnym niezadowoleniu i nie mam siły kiwnąć palcem, żeby jakoś to zmienić. Wszystkie pojedyncze zrywy kończą się niepowodzeniem. Może ten stan trwa po prostu za długo? Byle do wiosny. Tylko, że to jeszcze jakieś dwa miesiące. I co by tu wykombinować???