niedziela, 31 stycznia 2010

Niedziela

Niedzielne ciepełko, odwiedzanie rodziny i krewnych, zapach rosołku, pójście do kościółka... Lubujemy się w tych cotygodniowych rytuałach. W razie ich braku większość z nas czuje się jak ryba wyrzucona na brzeg i pozbawiona swojego naturalnego środowiska. Nie lubimy tych, którzy w ten dzień święty świętują , ale inaczej. Poświęcają czas na to, co lubią i co sprawia im przyjemność. Śpią do południa po udanym seksie, jedzą śniadanie w porze niedzielnego obiadu, rosołku nie gotują, bawią się z dziećmi, a telewizji pozwalają pomilczeć. Jestem zła na samą siebie, że nie zawsze umiem się wyłamać z tego naszego polskiego celebrowania niedzieli, że nie zawsze mam odwagę i siłę spędzić ten dzień wedle mojego "chcenia". Poddaję się łagodnemu naciskowi okoliczności i rodziny. Spędzam czas na "naskórkowych" rozmowach, które są tylko wymianą informacji, co u nas, co u was, komu się urodziło, komu zachorowało itp. Jem rosołki, piję popołudniowe kawki i rozgrzeszam się z tego tylko ze względu na konieczność podtrzymywania i umacniania rodzinnych więzi. Poddaje się subtelnemu szantażowi, bo jeśli nie przyjadę i nie odwiedzę, to znów śmiertelnie się obrażą na dobrych kilka lat...

piątek, 29 stycznia 2010

Rozmemłanie

Wymyśliłam dziś własną wersję dawnego szlagieru: proszę pana, proszę pana taka jestem rozmemłana; rozmemłana jestem wciąż, do pionu stawia mnie mój mąż... Ta piosenka pozostaje w głębokim związku z moim ogólnym nastrojem, spadającym ciśnieniem, beznadziejną zimą, przeczytanym jakiś czas temu artykułem Katarzyny Miller no i mężem. Barometr wariuje, w mojej głowie pustka albo tupot małych stóp. Kochane zazwyczaj dziecko pragnę odesłać do przedszkola, żeby trochę wreszcie odpocząć. Ale kiedy tu odpoczywać, jeśli ferie właśnie na ukończeniu? Jednym zdaniem stan zupełnego, absolutnego rozmemłania...Szanowny małżonek próbuje mnie ratować wszelkimi możliwymi sposobami, przy tym poprawia nastrój samemu sobie. Chwała, że chce mu się chcieć. Bo mnie się nie chce. Nic, a nic. Zero absolutne, okrągłe null. Zapakujcie mnie i wyślijcie przesyłką priorytetową gdzieś daleko od tego zimna, śniegu, grypy i nieszczęśliwych (wcale im się nie dziwię!) ludzi. Najlepiej nad ciepłe morze. Proszę chociaż na kilka dni! Pani Miller radzi zaakceptować ten stan, pozwolić sobie na niego, bo każdemu z nas się to zdarza. Tylko, że ja mam z tą akceptacją niestety poważny problem. Czuję się rozmemłana i w dodatku nie umiem tego oswoić. Bozia nie dała, mama i tata nie nauczyli. Tkwię więc w tym ogólnym niezadowoleniu i nie mam siły kiwnąć palcem, żeby jakoś to zmienić. Wszystkie pojedyncze zrywy kończą się niepowodzeniem. Może ten stan trwa po prostu za długo? Byle do wiosny. Tylko, że to jeszcze jakieś dwa miesiące. I co by tu wykombinować???