czwartek, 25 marca 2010

Imieninki

Żyję w dziwnym świecie, mam teraz na myśli nasz mały światek czyli Polskę i jeszcze mniejszy czyli moją pracę. Plujemy na minioną epokę, ciskamy w nią gromami i krytyką. Krytykują nawet ci, którzy byli dopiero w planie, swoich rodziców oczywiście. Wieszamy psy, a równocześnie nie potrafimy odciąć się od jej idiotycznych zwyczajów. Imieninki, imieninki u chłopczyka i dziewczynki. A konkretnie u państwa dyrektorstwa. Świętowane, rzecz jasna, również w pracy. Skoro imieninki to obowiązkowa zrzutka, nieważne czy ktoś się zgadza, czy nie. Banalne kwiatki już nie wystarczają, jeżeli się podlizujemy to z gestem czyli prezent za kilkaset złotych. A co nam szkodzi. Nieważne, że jesteśmy jak glicerynowy czopek dla niemowląt - miękki i do d... Po prezencie obowiązkowe wymiany czułości - całuski, życzenia szczęścia, pomyślności i spełnienia marzeń wypowiadane z zaciśniętymi pięściami i bez dobrych intencji. Zignorowałam zrzutkę, nie złożyłam życzeń, ani nie dałam buzi. Wezwą mnie czy nie? Każą się tłumaczyć? Będą przesłuchiwać? Udzielą nagany, że nie zaśpiewałam wraz "Łubudubu, niech nam żyje prezes naszego klubu"? Trudno, jakoś to zniosę. Tego szefowania i dyrektorowania jest w moim miejscu pracy dużo za dużo. Tylko tych pracujących jest niewielu. Mam ochotę zaryczeć jak Gargamel: Nie cierpię imieninek! Ale bardziej nie znoszę udawania i chowania głowy w piasek.

niedziela, 21 marca 2010

Mama

Ciężar w sercu czuję ogromny. Ironia zawsze trochę pomaga. Dzięki niej można się zdystansować i popatrzeć na jakąś życiową łamigłówkę z boku. Takie stanie na uboczu pomaga po pierwsze ukryć uczucia, które człowieka rozrywają od środka, po wtóre łatwiej sobie z nimi poradzić. Zastanówmy się więc, patrząc z boku, co czuję. Więc... Przede wszystkim złość, na siebie, że mimo tylu lat na karku, pewnego zasobu doświadczeń, wciąż łatwo wkręcić mnie w spiralę poczucia winy i niesłusznego ponoszenia odpowiedzialności za czyjeś złe samopoczucie. Wciąż łatwo wziąć mnie na lep syndromu ofiary i zmarnowanego życia. Niestety wiedzą o tym moi bliscy, a konkretnie mama i wykorzystuje to ile wlezie. Mam tego świadomość i równoczesne poczucie winy. Po raz kolejny nie dostosowałam się do jej potrzeb i kaprysów, postąpiłam według swojego planu i tym samym dałam jej pretekst do litanii żalów, że źle mnie wychowała, znów się na mnie zawiodła, że o nią nie dbam, nie interesuję się itp. Litania żalów pozostała oczywiście niewyrażona, zawisło wrogie milczenie, działa znów zostały wytoczone i skończyło się chwilowe zawieszenie broni. Czy ja ją jeszcze kocham? Nie rozmawia ze mną szczerze i wprost, nie ma mowy o damskich "pogaduchach", nie wspominając o bardziej drastycznych tematach jak np. satysfakcja z udanego seksu. Nie potrafi mnie słuchać, jest zbyt skupiona na sobie. Nie chwali mnie, nigdy za nic. Nie wie prawie nic o moich wewnętrznych problemach i lękach... Nie będę dalej wyliczać, bo robi się łzawo i smutno. Czy ją jeszcze kocham? Dla zasady, bo tak trzeba? Za wyrzeczenia, cierpiętnictwo i ofiarę, którą zrobiła z siebie dla mnie? Tylko czy mi to wystarczy?

czwartek, 18 marca 2010

Czerwona miotła

Dostałam w prezencie miotłę. Luksusowy model z ekstradodatkami. Jedną stroną można zamiatać kurz, druga służy do czyszczenia wykładzin dywanowych. Miotła jest czerwona, z długim uchwytem i dobrze wpasowuje się w dłoń. Czy ktoś ma może jakieś skojarzenia? W takim razie są one po prostu nie na miejscu, ponieważ ta miotła to po prostu zwyczajna miotła. Zastanawia mnie jednak, w jakim celu ją dostałam. Mam kilka pomysłów. Niedługo pierwszy dzień wiosny, przesilenie wiosenne. Może jest to drobna sugestia, żeby wyskoczyć na jakiś mały sabacik, gdzieś tak w okolice Harzu i zatańczyć z koleżankami po... miotle? Przeżycie ekstremalne, polecieć na miotle w noc, razem z np. Małgorzatą (tą od Mistrza). Już nie wspominając o innych atrakcjach...
Nawiasem pisząc obserwuję ostatnio dziwne poruszenie wśród moich kurnikowych znajomych. Otóż zaczynają się one zbijać w stadka i gdzieś razem znikają. Czy to też jest związane z początkiem wiosny?
Ale wracam do czerwonej miotły. Mam jeszcze jedną hipotezę. Miotła to pretekst do pracy nad swoim charakterem. Darczyńca chciał, być może, dać mi do zrozumienia, że moja wredna osobowość stała się ostatnio jeszcze wredniejsza i nie do zniesienia. Trzeba więc nad nią popracować. Dołożyć trochę cierpliwości i wyrozumiałości, zredukować nerwowość. Tu dodać, tam ująć. Chyba jednak odrzucę ten pomysł, ponieważ ostatnimi czasy bardzo się staram pracować nad swoimi cnotami. A więc sabat???
Nie mogę się zgodzić tylko na jedno, że miotła zgodnie ze swoim podstawowym przeznaczeniem, ma mi służyć do... zamiatania. No dobrze ostatecznie mogę zamiatać, ale na sabat i tak się wybieram.

sobota, 13 marca 2010

Boska opatrzność

Pan Bóg nas nie rozpieszcza. Napisałam to zdanie i zastanowiło mnie, że wciąż piszę "Bóg" wielką literą. Zostały mi resztki szacunku wpojonego w dzieciństwie czy też zwyczajnie boję się zemsty boskiej opatrzności? Przeczuwam, że ma tak wielu ludzi i nie jestem tu jakimś specjalnym wyjątkiem. Kiedy wszystko układa się w miarę dobrze, praca daje się znieść, mam z kim porozmawiać, choroby i nieszczęścia dają od siebie odpocząć - prawie zawsze zaczynam odczuwać podskórny lęk. Zaczynam się bać, że ów Bóg w końcu sobie o mnie przypomni. Wyjdzie ze swojej kryjówki (do której czmychnął, bo chwilowo miał dość ludzi, ich modlitw i problemów) i zobaczy, że rachunek mu się jakoś dziwnie nie zgadza. To znaczy, że znów za dużo jest zadowolonych i szczęśliwych. Przejrzy raporty i dopatrzy się, że w życiu tej X jest trochę za spokojnie i zwyczajnie. I postanowi zrobić porządek, sięgnie do podręcznego zestawu nieszczęść i jak nie przypierd... Robię więc ekspresowy rachunek sumienia, wyliczam i tłumaczę się, wyszukuję problemy i powody do bycia niezadowoloną. Nie chcę zostać zauważona... Nie wierzę niestety w Boga, który jest wybaczeniem, miłością i kocha bardzo mnie dziecię swe. Choć może jest trochę prawdy w stwierdzeniu, że mamy takiego Boga na jakiego zasługujemy. Nie wiem, czy gdzieś to przeczytałam, czy samo przyszło mi to do głowy. Podsumowując: udaję niezadowoloną, ale to tylko taka mała crying game.

wtorek, 9 marca 2010

Marność

Marność nad marnościami i jeszcze raz marność. Tylko proszę bez skojarzeń z trwającym właśnie wielkim postem. To zdanie regularnie przydusza mnie swoją prawdziwością, niezależnie od tego, co pokazuje kalendarz. Nieważne. Wielki post czy inne temu podobne. Jesteśmy tu tylko na chwilę, nie wiemy co za nami, co przed nami. Dostajemy nasze ciało na krótki moment, wygodny środek lokomocji od narodzin do śmierci...
Czasem, kiedy w nagłym przebłysku chwili uświadamiam sobie to wszystko, zaczyna mi brakować oddechu. Czy tylko ja mam ten problem? Wierzący katolicy mają swój raj i piekło, muzułmanie swoją wizję szczęśliwości w niebie, jest też reinkarnacja i nirwana. Do wyboru, do koloru. Niestety nie potrafię nic z tego wybrać. Nie wierzę w powstanie z martwych, zawsze przypomina mi się wtedy obraz Dalego z całym korowodem gnijących i rozpadających się ciał. Nie umiem sobie też wyobrazić, że potem nie ma po prostu nic. A przecież taką możliwość też trzeba brać pod uwagę. Chwilami wydaje mi się, że cały świat, który sobie stworzyliśmy, plastikowa rzeczywistość, która nas otacza, służą tylko zapomnieniu i zagłuszeniu tego bolesnego faktu. Byle nie myśleć, tylko nie rozważać, nie zastanawiać się. Obróćmy wszytko w żart, kupmy jeszcze jeden dom, następny samochód, obejrzyjmy kolejną reklamę, posłuchajmy bełkoczących polityków. Nowy, wspaniały świat. I jakoś niewielu ludzi zadaje pytanie: Jak oswoić śmierć, nieuniknioną śmierć? Jak pogodzić się z nią i zwyczajnie mniej się bać? Dlaczego nie porozmawiać właśnie o tym? czy unikamy tego tematu ze strachu?

niedziela, 7 marca 2010

Polisa na związek

Związek z drugą osobą to ciężki kawałek chleba. Praca nad nim to prawie kamieniołomy lub co najmniej kopalnia diamentów w RPA. Codzienne wspinanie się pod górkę, przedzieranie się przez uprzedzenia, kompleksy, nawyki i przyzwyczajenia wyniesione z domu. Eksperyment przeprowadzany i na partnerze i na samym sobie, szukanie odpowiedzi na pytanie dokąd to wszystko zmierza. Próba sił przede wszystkim z samym sobą. Bohaterski akt odwagi, wymagający zrezygnowania z jakiejś części siebie. Ale, kiedy przebrnie się już przez to wszystko, ciernie i zasieki zostają daleko z tyłu, zaczyna być... inaczej. Niekoniecznie bajkowo i różowo i nieprawdą jest, że potem żyją długo i szczęśliwie. Parfrazując, napisałabym żyją długo i świadomie. Świadomi siebie i drugiej osoby.
Rzeczywistość boli, ale we dwoje odrobinę mniej. Bycie z kimś to cholernie ryzykowna inwestycja, bo nigdy nie wiadomo do końca, w co czy też w kogo inwestujemy. Nie można też wykupić polisy na nieudany związek. Ale czasami nasz wewnętrzny analityk się nie myli lub też notowania na giełdzie (chyba niebiańskiej) okazują się sprzyjające. I zamiast tracić zyskujemy. Z każdym dniem naszej ciężkiej pracy rośnie oprocentowanie, inaczej niż w realnym świecie i banku (ha!). Jedno ostrzeżenie - kiedy zaczniesz żyć z procentów to może być początek końca. Nigdy nie można stwierdzić: dotarliśmy się, można stanąć. Postoje są niebezpieczne i często kończą się odejściem na stronę czyli po prostu zdradą. Tak, bycie z kimś to praca w kopalni diamentów, ale czasem udaje się coś wykopać, coś naprawdę cennego...

środa, 3 marca 2010

Święte krowy

Każdy kraj ma swoje święte krowy. Tylko w Indiach są to prawdziwe krowy i jakie są każdy widzi. W Polsce kult zwierząt świętych i nietykalnych nie jest wprawdzie (tak sądzę) usankcjonowany prawnie, ale całe ich mnóstwo krąży po naszym pięknym kraju. Chronieni immunitetem politycy, urzędnicy, mocno przyklejeni do swoich stołków, nieomylni i wszechwiedzący lekarze, biedni traktujący swoją biedę jako przyczynek do chwały, a nie rezultat braku zaradności i lenistwa. Scenka rodzajowa sprzed kilku dni. Babcia z reklamówką wybiera się na poranne zakupy. Kicha, charczy i spluwa. Z braku chusteczki zawartość nosa wydmuchuje na ulicę. Nic to, daruję jej. Może zapomniała. Tuż za nią wchodzę do sklepu. Babcia robi podjazd do półki z pieczywem i zaczyna się prawdziwa orgia grzebania, wybierania i macania. Oczywiście tą samą ręką, która wcześniej podcierała nos. Wolę nie myśleć, co jeszcze robiła ta ręka... Starszy pan stojący obok nie wytrzymuje i delikatnie (naprawdę delikatnie) zwraca jej uwagę. Babcia okazuje się być mistrzynią towarzyskiej ogłady i dobrych manier, ale tylko przez jakieś trzy sekundy. Najpierw przewrotnie dziękuje starszemu panu, a potem wybucha jazgotem. Wylewa na cały sklep swoje niedowartościowanie i życiowe problemy, swoje poczucie niższości i po prostu chamstwo. Czuje się bezkarna, bo chroni ją przecież glejt podeszłego wieku. Warto zapytać, czy to znaczy, że mamy szanować każdego skurczybyka, tylko dlatego, że przekroczył magiczna granicę siedemdziesięciu lat?
Nie zgadzam się na taką rzeczywistość, protestuję przeciwko tym dziwnym zasadom. Żałuję tylko, że nie złożyłam skargi na lekarza - sadystę. Skutki jego zabiegu czuję do dziś, a nici, które teoretycznie miały być rozpuszczalne, za nic w świecie nie chcą się rozpuścić i zniknąć.

poniedziałek, 1 marca 2010

Coś optymistycznego

Udało mi się wyłamać z niedzielnego schematu. Nie odwiedziłam rodziny i krewnych, nie ugotowałam rosołku, kościółek ominęłam szerokim łukiem. Spędziłam cały dzień na spełnianiu swoich osobistych życzeń, zadowalając przede wszystkim ciało. Wieczorem stwierdziłam, że po pierwsze nie jestem zmęczona (a zwykle po niedzieli bywam), po drugie nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że nie dopełniłam uświęconych niedzielnych obowiązków. Nikt mnie za to nie skrzyczał, żaden grom nie spadł mi na głowę, rodzina (chyba) się nie obraziła. Żyję i mam się dobrze. No może nie do końca, jeżeli muszę sama sobie to wszystko jeszcze raz wyklarować. Mała dziewczynka tkwi jeszcze gdzieś głęboko i czasami daje o sobie znać. Ale chyba większość z nas ma w sobie takie nieutulone dziecko, któremu pewne rzeczy trzeba tłumaczyć od początku do końca. Uspokajam ją więc i daję jej znać, że wszystko jest w porządku. Nic się nie stało i nic się nie stanie. A ja ze swoim małym obrazobórstwem czuję się nadspodziewanie dobrze i mam ochotę na więcej. Dla większości ludzi to pewnie żadne dokonanie, ale ja poczułam, że mogę i potrafię robić to, na co mam ochotę. Robię sobie krzyżyk na czole na nowy tydzień i obiecuje sobie przeżyć go nie wybiegając wciąż myślami naprzód, byle do jutra, do piątku, do weekendu.