środa, 30 czerwca 2010

Po potopie

A duch pański unosił się nad bezmiarem wód... Kiedy popatrzę przez okno widzę jeszcze resztki tego bezmiaru. Ducha pańskiego jakoś nie mogę dostrzec...
Pierwsze, co ogarnia człowieka w momencie otrzymania kopniaka w brzuch od losu (piszę tu oczywiście z własnego, bardzo subiektywnego punktu widzenia) to wściekłość i gorączkowe, za wszelką cenę dociekanie: dlaczego i za co. Doszukiwanie się ukrytych i eterycznych przyczyn, znaków na niebie i ziemi, które mogły być zapowiedzią, nazwijmy to, małego potopu. Oddając się tej wściekłości, wyłączyłam zdroworozsądkowe myślenie. Prawie dałam się połknąć rozdziawionej paszczy szaleństwa. W pierwszym odruchu oskarżyłam wszechmocne COŚ o odwrócenie się tyłkiem do świata, potem wzorem średniowiecznych "mędrców" szukałam przyczyny w naszym upadku oraz większych i mniejszych ludzkich grzeszkach. Opamiętanie przyszło po mniej więcej trzech tygodniach. Z niezdrowych nawyków zostało mi jeszcze nerwowe śledzenie prognoz pogody i kołatanie w klatce piersiowej, że może spaść o kilka kropel deszczu za dużo. Patrzę też na chmury, jeszcze chwila i zostanę magistrem od chmur. Po miesiącu śledzenia przepowiedni telewizyjnych pogodynek wiem jedno: ich prognozy na szczęście się nie sprawdzają. Dziękuję za to całkiem prywatnie swojemu aniołowi stróżowi, bo tylko w niego jestem jeszcze w stanie uwierzyć. Codziennie przed wyjściem z domu mruczę do niego cicho: Stróżu mój, jeśli siedzisz tu gdzieś, albo stoisz za moimi plecami, daj mi proszę spokojny dzień. Chcę wrócić tu z powrotem. I o nic więcej cię nie proszę. Być może to i tak zbyt wiele...