Kolejne lato się kończy. Znów, zresztą jak co roku, mam wrażenie, że cenny czas przeciekł mi przez mało szczelne palce, że znów coś przegapiłam, zmarnowałam, nie zrealizowałam dalekosiężnych planów. O tej porze roku, na przełomie sierpnia i września moje kubki smakowe odbierają jeden smak - gorzki. Próbuję go zagłuszyć półsłodkim winem, rozognionym seksem, topieniem się w słońcu na plaży i lodami waniliowymi. Ale na tę goryczkę nie ma mocnych, wyłazi spod wszystkich słodkości świata i przypomina, że czasu na życie coraz mniej. Nie umiem się z nią pogodzić, zaakceptować i poskromić. Takie dziwne nastroje nie dopadają mnie ani w Sylwestra, ani w dniu kolejnych urodzin, tylko właśnie teraz, kiedy pod próg zaczyna powoli wpełzać jesień. Jestem kawałeczkiem natury. Nie mam wyboru, nie mogę się z niej "wymiksować", czuję to każdą swoją mikrocząstką. Lato popełnia coroczne samobójstwo, pogodzone ze swoim losem i świadome, że odrodzi się za rok w niezmiennym cyklu życia. Tylko, że wraz z nim odchodzi jakiś fragment mnie, bezpowrotnie i na zawsze. Prawie czuję luki, które zostawia we mnie czas.
A może by tak poddać się tej goryczy, rozpłynąć się w niej, utopić? Położyć się na ziemi i poczuć, jak powoli stygnie, łapie oddech po długim i wyczerpującym upale? Próbuję to sobie wyobrazić i wiem, że taki wybieg nie pomoże. Podobnie jak zamiana wina na piwo, słońca na mgłę, wyuzdanego seksu na wysublimowany. Wciąż pozostaje żal, niedosyt i smutek, że to już i znów.
czwartek, 19 sierpnia 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)