Pokazywanie postów oznaczonych etykietą problemy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą problemy. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 4 listopada 2010
Jestem leniwiec, wiszący leniwiec
Lenistwo to nasza druga natura. Jeśli świat zostawiłby nas w spokoju, to zawiślibyśmy sobie jak pewne sympatyczne zwierzątko (uzupełniwszy przedtem zapasy białka)i zapadlibyśmy w głęboki letarg. Hmm... no dobra. Osobiście zjadłabym, a potem zawisła i odpłynęła gdzieś za myślowy horyzont. Ale mam jedno najlepsze na świecie usprawiedliwienie. To tylko, a może aż, ciążowe hormony wpływają lekko hamująco na wolę działania i procesy myślowe. Coś kiełkuje gdzieś w głębi mózgu, ale już na starcie traci impet, wypala się. Myśl zawisa sobie w niebycie i pozostaje niedokończona jak gest Adama na fresku Stworzenia... Tylko myśl i Stwórca. No tak znów ratuje mnie ironia. Otępienie, które ogarnia kobietę na początku ciąży jest prawie upokarzające. Istota o ciętym języku, jako takiej inteligencji i poczuciu humoru przeistacza się w bezkształtnego obcego z napadami wrzaskliwej histerii i łzami na zawołanie, z najgłupszych powodów. Stan błogosławiony czy głuposławiony? Nie wiem. Na szczęście pierwszy trymestr dobiegł końca, a ja zgodnie z cudowną regułką (znalezioną w internecie) zaczynam być znów miła dla mojego partnera. Zaczynam też pod warstwami skóry obcego poznawać samą siebie. Co jest paradoksalne, ponieważ lekko obrastam ciałem tu i ówdzie (na szczęście to normalny objaw). Zaczynam powrót do normalności (kolejny paradoks), a ten wpis to zawsze jakiś początek.
niedziela, 19 września 2010
Do pracy rodacy!
Mamo, ja nie chcę jutro iść do pracy! Proszę nie budź mnie rano, nie nastawiaj budzika, nie szarp kołdry. Naciągnę ją po sam czubek głowy, zakopię się i zapadnę w słodki błogostan. Bez przygnębiających myśli o małostkowych koleżankach, bez sieci intryg, bez zastanawiania się kto z kim jest aktualnie na wojennej stopie, która pani jest obrażona i lepiej jej nie tykać... Nie będę opracowywać strategii przeżycia kolejnego dnia, ani zastanawiać się nad problemami moich lekko skretyniałych wychowanków. Mamo! Wezmę na jutro wolne i spędzę sobie miło poniedziałek... No, takie tam marzenia, ściętej głowy. Bo ani mamy, ani możliwości dnia wolnego niestety niet. Jutro po raz kolejny okażę wspaniałe męstwo bycia, jak w każdy poniedziałek zrobię bojowe: STAND UP AND FIGHT! Co jest z tą pracą? Powinnam cieszyć się, że jest, pozwala mi zarobić jakieś tam pieniądze. Pieniądze te są oczywiście zbyt małe na tak zwane godne życie. Tyle, że pojęcie godnego życia dla każdego oznacza coś innego. Co mnie tak naprawdę wkurza? Kompletny chaos, brak przydziału obowiązków, brak kompetencji, niekonsekwencja tzw. góry, lenistwo, spóźnialstwo, kombinowanie, ochrona świętych krów, kompletny brak efektów. I jeszcze to boskie hasełko: No przecież jakoś to będzie. Najbardziej upokarzający jest jednak fakt niedocenienia. Pochwały i nagrody zbierają ci, którzy nie robią nic, okazują się za to prawdziwymi wirtuozami autoreklamy i promowania swoich mizernych dokonań. Przemawiają przeze mnie kompleksy, a może urazy z dzieciństwa? Pewnie jakieś ich ziarenko tkwi w moich poczochranych myślach... Całkiem malutkie. Ale przecież docenienie i pochwała to forma szacunku okazywanego drugiemu człowiekowi i robocie, którą odwala. Tego szacunku w mojej "instytucji" niestety brakuję. Jest za to całe morze głupich i pustych słów, które doprowadzają mnie do wewnętrznego śmiechu. Dobrze, koniec tego użalania. Jutro poniedziałek. tak więc STAND UP AND FIGHT!
niedziela, 5 września 2010
Polityczna prostytutka nie całuje w usta
Miało nie być politycznie, ale w naszej sprostytuowanej polskiej rzeczywistości nie da się uniknąć takich tematów. Polityczne NEWSY jak podstarzałe i sflaczałe panie lekkich obyczajów rzucają się na przechodniów i głośno krzyczą: Na co masz ochotę kotku? Chodź, dziś promocja, o całe 50 złoty mniej. Są głośne i natrętne, nie dają obok siebie przejść. Tak, polityka to prostytucja. Oddawanie siebie za chęć chwilowego zaistnienia, swoje pięć minut, za kolejny luksusowy dom, samochód. Mało skuteczny sposób na leczenie kompleksów z dzieciństwa, a może jeszcze z poprzedniego wcielenia. Jej gardziel jest głęboka (skojarzenia jak najbardziej na miejscu) i nienasycona. Pożera swoich wyznawców żywcem, a potem lepi ich od nowa ze swoich wnętrzności na swój obraz i podobieństwo. Jak w starym filmie science-fiction pt. "Kosmiczni pożeracze ciał". Politycy to wydrążone w środku plastikowe namiastki ludzi, wykrzykujące "swojsze racje" teatralnymi głosami w stronę skurczonej do mikroskopijnych rozmiarów publiki. Nie na darmo mówi się o scenie politycznej. Aktorzy grają, przedstawienie trwa. Tyle, że w obsadzie nie ma ani jednego żywego i prawdziwego człowieka, tylko drewniane pajacyki. Nie mogę już na to patrzeć, nie jestem w stanie tego słuchać. Wychodzę z tego prowincjonalnego teatrzyku czyli wyłączam telewizor, w radio słucham tylko muzyki.
Czy znacie wiersz Ewy Lipskiej "Egzamin na króla"? Jesteśmy narodem "oprawionym w skórę", a polityczne kukiełki dostają nas w prezencie, który ma być zaspokojeniem ich malutkich dziecinnych i egoistycznych pragnień.
Czy znacie wiersz Ewy Lipskiej "Egzamin na króla"? Jesteśmy narodem "oprawionym w skórę", a polityczne kukiełki dostają nas w prezencie, który ma być zaspokojeniem ich malutkich dziecinnych i egoistycznych pragnień.
poniedziałek, 5 lipca 2010
Człowiek czy wilk?
Cała moja rodzina zmaga się z usuwaniem popowodziowego szlamu, rupiecia i "skarbów" zbieranych latami, które po czterdziestodniowym moczeniu się w zawiesistej brei nie nadają się do niczego. Na ulicach rosną góry śmieci i gruzu. Kontenery, do których można by wynieść cały ten syf, są niczym fatamorgany. I mimo zapewnień władz wszelakich, większych i mniejszych ważniaków, pomoc nie płynie wcale wartkim strumieniem. Tzw. dary - żywność i środki czystości w pewnym momencie po prostu się skończyły. Zresztą, po co zbierać konserwy i Domestosy, jeśli nie ma się ich gdzie położyć? Brakuje tego, co najbardziej potrzebne - pieniędzy i rąk do pracy. Można zejść w przyspieszonym tempie, jeśli przez moment popatrzy się na pracę grupy określanej dumnym mianem interwencyjnej. Ośmiu chłopa, dwie kobitki. Opaleni od wewnętrznego ognia i nalewki miętowej. Stoją obok śmieciowego Mount Everestu i po dłuższej medytacji stwierdzają, ze to zadanie ich jednak przerasta... W końcu czterech z nich niemrawo bierze się do pracy - przenoszą po jednej desce i słoiku. Reszta stoi z boku i wnikliwie obserwuje, obmyśla strategię: z której strony coś by tu teraz podnieść. I tak przez pół dnia, jeszcze im za to płacą... Można uciekać w ironię, trzeba jakoś sobie radzić. Moi bliscy starają się trzymać prosto i dzielnie. Tyle, że czasami coś jednak pęka i przez te drobne uskoki i szczeliny sączą się zwątpienie i rozpacz. I wątpią, najbardziej w innych ludzi. Jest taka stara ludowa prawda: Najbardziej licz na siebie człowieku. W chwili prawdziwej bezradności ta myśl może naprawdę dobić, nawet najbardziej twardych. Całe życie buntuję się przeciwko niej i nie chcę się z nią pogodzić. Przecież nie jesteśmy tylko wilkami...
niedziela, 21 marca 2010
Mama
Ciężar w sercu czuję ogromny. Ironia zawsze trochę pomaga. Dzięki niej można się zdystansować i popatrzeć na jakąś życiową łamigłówkę z boku. Takie stanie na uboczu pomaga po pierwsze ukryć uczucia, które człowieka rozrywają od środka, po wtóre łatwiej sobie z nimi poradzić. Zastanówmy się więc, patrząc z boku, co czuję. Więc... Przede wszystkim złość, na siebie, że mimo tylu lat na karku, pewnego zasobu doświadczeń, wciąż łatwo wkręcić mnie w spiralę poczucia winy i niesłusznego ponoszenia odpowiedzialności za czyjeś złe samopoczucie. Wciąż łatwo wziąć mnie na lep syndromu ofiary i zmarnowanego życia. Niestety wiedzą o tym moi bliscy, a konkretnie mama i wykorzystuje to ile wlezie. Mam tego świadomość i równoczesne poczucie winy. Po raz kolejny nie dostosowałam się do jej potrzeb i kaprysów, postąpiłam według swojego planu i tym samym dałam jej pretekst do litanii żalów, że źle mnie wychowała, znów się na mnie zawiodła, że o nią nie dbam, nie interesuję się itp. Litania żalów pozostała oczywiście niewyrażona, zawisło wrogie milczenie, działa znów zostały wytoczone i skończyło się chwilowe zawieszenie broni. Czy ja ją jeszcze kocham? Nie rozmawia ze mną szczerze i wprost, nie ma mowy o damskich "pogaduchach", nie wspominając o bardziej drastycznych tematach jak np. satysfakcja z udanego seksu. Nie potrafi mnie słuchać, jest zbyt skupiona na sobie. Nie chwali mnie, nigdy za nic. Nie wie prawie nic o moich wewnętrznych problemach i lękach... Nie będę dalej wyliczać, bo robi się łzawo i smutno. Czy ją jeszcze kocham? Dla zasady, bo tak trzeba? Za wyrzeczenia, cierpiętnictwo i ofiarę, którą zrobiła z siebie dla mnie? Tylko czy mi to wystarczy?
środa, 3 marca 2010
Święte krowy
Każdy kraj ma swoje święte krowy. Tylko w Indiach są to prawdziwe krowy i jakie są każdy widzi. W Polsce kult zwierząt świętych i nietykalnych nie jest wprawdzie (tak sądzę) usankcjonowany prawnie, ale całe ich mnóstwo krąży po naszym pięknym kraju. Chronieni immunitetem politycy, urzędnicy, mocno przyklejeni do swoich stołków, nieomylni i wszechwiedzący lekarze, biedni traktujący swoją biedę jako przyczynek do chwały, a nie rezultat braku zaradności i lenistwa. Scenka rodzajowa sprzed kilku dni. Babcia z reklamówką wybiera się na poranne zakupy. Kicha, charczy i spluwa. Z braku chusteczki zawartość nosa wydmuchuje na ulicę. Nic to, daruję jej. Może zapomniała. Tuż za nią wchodzę do sklepu. Babcia robi podjazd do półki z pieczywem i zaczyna się prawdziwa orgia grzebania, wybierania i macania. Oczywiście tą samą ręką, która wcześniej podcierała nos. Wolę nie myśleć, co jeszcze robiła ta ręka... Starszy pan stojący obok nie wytrzymuje i delikatnie (naprawdę delikatnie) zwraca jej uwagę. Babcia okazuje się być mistrzynią towarzyskiej ogłady i dobrych manier, ale tylko przez jakieś trzy sekundy. Najpierw przewrotnie dziękuje starszemu panu, a potem wybucha jazgotem. Wylewa na cały sklep swoje niedowartościowanie i życiowe problemy, swoje poczucie niższości i po prostu chamstwo. Czuje się bezkarna, bo chroni ją przecież glejt podeszłego wieku. Warto zapytać, czy to znaczy, że mamy szanować każdego skurczybyka, tylko dlatego, że przekroczył magiczna granicę siedemdziesięciu lat?
Nie zgadzam się na taką rzeczywistość, protestuję przeciwko tym dziwnym zasadom. Żałuję tylko, że nie złożyłam skargi na lekarza - sadystę. Skutki jego zabiegu czuję do dziś, a nici, które teoretycznie miały być rozpuszczalne, za nic w świecie nie chcą się rozpuścić i zniknąć.
Nie zgadzam się na taką rzeczywistość, protestuję przeciwko tym dziwnym zasadom. Żałuję tylko, że nie złożyłam skargi na lekarza - sadystę. Skutki jego zabiegu czuję do dziś, a nici, które teoretycznie miały być rozpuszczalne, za nic w świecie nie chcą się rozpuścić i zniknąć.
piątek, 12 lutego 2010
Szlachetne zdrowie
Kocham naszą ojczyźnianą służbę zdrowia. Uwielbiam kompetentnych, zdecydowanych, nieprzekupnych i empatycznych polskich lekarzy. Przepadam za sympatycznymi i wyrozumiałymi siostrami oddziałowymi. Bardzo wysoko oceniam nasze wykwalifikowane pielęgniarki. Taka wizja istnieje niestety tylko w mojej wyobraźni i żadnym sposobem nie można jej przykroić do rzeczywistości.
Krótka reminiscencja z filmu grozy, w którym ostatnio zagrałam. Drobny pozornie zabieg, po którym kolejnego dnia można iść do pracy, zakończył się prawdziwym horrorem. Dowieziona na najbliższy ostry dyżur przez teściową, zbroczona krwią i ledwie przytomna ze strachu, musiałam walczyć na słowa z chirurgiem idiotą. Jego pierwsze pytanie po wejściu na salę zabiegową brzmiało:"Gzie to pani robiła?". Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że w miejscowości X (a nie Y). Za chwilę tego gorzko pożałowałam. Chirurg z niedokończoną specjalizacją z onkologii wpadł w prawdziwą furię i kazał mi "jechać, tam gdzie mi to zrobili, bo on nie wie, co ma poprawiać". Pluł tak kilka minut, dając wyraz swojej frustracji z powodu niedoceniania go przez otoczenie i przełożonych, zmęczeniu spowodowanemu kolejnym nocnym dyżurem itp. Resztką sił zadałam bardzo celne pytanie: To znaczy, że pan doktor mnie odsyła do X? Zamilkł na chwilę, była to niestety bardzo krótka chwila. Kazał mi podjąć decyzję, ponieważ "on nie wie, co ma robić" i jeszcze "trzeba było przyjść do mnie, ja też robię specjalizację z onkologii". Czyli podsumowując: masz za swoje idiotko. Po tym wydłużonym prologu i mojej decyzji, zabrał się w końcu do pracy. I było to najgorsze 35 minut w moim życiu. Struchlała pielęgniarka nie miała odwagi mnie pocieszać, patrzyła tylko współczująco. Dopiero po wyjściu wielkiego pana DOKTORA, odważyła się powiedzieć: Ty paszkwilu jeden! Nikt nie wytłumaczył mi, co się dokładnie stało. Lekarz nie poinformował mnie, co robić dalej. Znieczulenia użył dopiero na koniec zabiegu. Zaciskałam więc zęby i starałam się nie jęczeć. Może jednak trzeba było wrzeszczeć na całe gardło?
Głęboko współczuję wszystkim chorym, których będzie leczył ten pan. Największą paranoją jest ta jego specjalizacja z onkologii. Jak on chce wyleczyć, choć jedną osobę chorą na raka? Swoją wściekłością, ukrywanym głębokim kompleksem niższości i nadmuchanym ego???
Krótka reminiscencja z filmu grozy, w którym ostatnio zagrałam. Drobny pozornie zabieg, po którym kolejnego dnia można iść do pracy, zakończył się prawdziwym horrorem. Dowieziona na najbliższy ostry dyżur przez teściową, zbroczona krwią i ledwie przytomna ze strachu, musiałam walczyć na słowa z chirurgiem idiotą. Jego pierwsze pytanie po wejściu na salę zabiegową brzmiało:"Gzie to pani robiła?". Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że w miejscowości X (a nie Y). Za chwilę tego gorzko pożałowałam. Chirurg z niedokończoną specjalizacją z onkologii wpadł w prawdziwą furię i kazał mi "jechać, tam gdzie mi to zrobili, bo on nie wie, co ma poprawiać". Pluł tak kilka minut, dając wyraz swojej frustracji z powodu niedoceniania go przez otoczenie i przełożonych, zmęczeniu spowodowanemu kolejnym nocnym dyżurem itp. Resztką sił zadałam bardzo celne pytanie: To znaczy, że pan doktor mnie odsyła do X? Zamilkł na chwilę, była to niestety bardzo krótka chwila. Kazał mi podjąć decyzję, ponieważ "on nie wie, co ma robić" i jeszcze "trzeba było przyjść do mnie, ja też robię specjalizację z onkologii". Czyli podsumowując: masz za swoje idiotko. Po tym wydłużonym prologu i mojej decyzji, zabrał się w końcu do pracy. I było to najgorsze 35 minut w moim życiu. Struchlała pielęgniarka nie miała odwagi mnie pocieszać, patrzyła tylko współczująco. Dopiero po wyjściu wielkiego pana DOKTORA, odważyła się powiedzieć: Ty paszkwilu jeden! Nikt nie wytłumaczył mi, co się dokładnie stało. Lekarz nie poinformował mnie, co robić dalej. Znieczulenia użył dopiero na koniec zabiegu. Zaciskałam więc zęby i starałam się nie jęczeć. Może jednak trzeba było wrzeszczeć na całe gardło?
Głęboko współczuję wszystkim chorym, których będzie leczył ten pan. Największą paranoją jest ta jego specjalizacja z onkologii. Jak on chce wyleczyć, choć jedną osobę chorą na raka? Swoją wściekłością, ukrywanym głębokim kompleksem niższości i nadmuchanym ego???
Subskrybuj:
Posty (Atom)