Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życie. Pokaż wszystkie posty
piątek, 26 listopada 2010
Naiwna tęsknota
Późne popołudnie. Oprószone warstewką chłodu i wszechobecnym o tej porze dymem z centralnego ogrzewania (a to Polska właśnie, podobno żaden kraj w cywilizowanej Europie nie pachnie o tej porze roku w ten sposób). Czuję lekką błogość - kurnik z zadziobującymi się ptakami oddalił się o całe galaktyki, no bo wreszcie jest weekend. W domu cicho i spokojnie. Pogłaskuję brzuch, który coraz bardziej widać. Tylko mój (trochę zbyt mądry pięciolatek) co chwila zadaje niespokojne pytanie: Mamo, kiedy przyjdzie tata? Po moim -nastym nie wiem, wypala z grubszego kalibru: Ale jak możesz nie wiedzieć? Przecież jesteś kobietą taty i powinnaś wiedzieć, kiedy wróci. Tak wprost, krótko i treściwie. Bez zbędnego myślenia i dochodzenia do jądra sprawy. Po prostu przedstawił stan rzeczy. Jestem dumna. Najbardziej z tego, że mój syn wie, że jestem kobietą, w dodatku jego ojca. I tęsknię do takiej prostoty, oczywistości i bycia blisko siebie. Tęsknię jak w tym wierszu: Było raz dziecko zabawne i tłuste, umarło i nie ma go nigdzie. I jeszcze, że płacze nocami w kominie, że je zapomniano, zgubiono, a jego miejsce zajęła jakaś niedobra kobieta... Nie jestem niedobrą kobietą, ale zbyt często i zbyt wiele widzę. Jestem zmęczona, mój wewnętrzny zakład radiologii prześwietla ludzkie motki i śledzi, w co też grają ludzie. Chcę na chwilę być znów na początku drogi i zadawać naiwne pytanie: Po co jest życie mamo?
czwartek, 4 listopada 2010
Jestem leniwiec, wiszący leniwiec
Lenistwo to nasza druga natura. Jeśli świat zostawiłby nas w spokoju, to zawiślibyśmy sobie jak pewne sympatyczne zwierzątko (uzupełniwszy przedtem zapasy białka)i zapadlibyśmy w głęboki letarg. Hmm... no dobra. Osobiście zjadłabym, a potem zawisła i odpłynęła gdzieś za myślowy horyzont. Ale mam jedno najlepsze na świecie usprawiedliwienie. To tylko, a może aż, ciążowe hormony wpływają lekko hamująco na wolę działania i procesy myślowe. Coś kiełkuje gdzieś w głębi mózgu, ale już na starcie traci impet, wypala się. Myśl zawisa sobie w niebycie i pozostaje niedokończona jak gest Adama na fresku Stworzenia... Tylko myśl i Stwórca. No tak znów ratuje mnie ironia. Otępienie, które ogarnia kobietę na początku ciąży jest prawie upokarzające. Istota o ciętym języku, jako takiej inteligencji i poczuciu humoru przeistacza się w bezkształtnego obcego z napadami wrzaskliwej histerii i łzami na zawołanie, z najgłupszych powodów. Stan błogosławiony czy głuposławiony? Nie wiem. Na szczęście pierwszy trymestr dobiegł końca, a ja zgodnie z cudowną regułką (znalezioną w internecie) zaczynam być znów miła dla mojego partnera. Zaczynam też pod warstwami skóry obcego poznawać samą siebie. Co jest paradoksalne, ponieważ lekko obrastam ciałem tu i ówdzie (na szczęście to normalny objaw). Zaczynam powrót do normalności (kolejny paradoks), a ten wpis to zawsze jakiś początek.
czwartek, 23 września 2010
Blisko, coraz bliżej
Chyba się uzależniam. Od tego gadania sama ze sobą. Po dłuższej przerwie zaczynam odczuwać lekki niepokój. Takie zewnętrzne mrowienie skóry, jakby drobne odpryski innych ludzi, ich słów i zachowań przykleiły się do mnie i zaschły w twardą skorupę. Pora więc na zrobienie porządków. Odkleję ten cały namuł kawałek po kawałku i poczuję się lżejsza.
Konwenanse są dla ludzkości prawdziwym wybawieniem. Co zrobilibyśmy bez ugrzecznionych rozmówek o pogodzie, ostatnich zakupach lub wizycie u lekarza? To takie uniwersalne wypełniacze czasoprzestrzeni, pozwalające na utrzymanie iluzji, że wszystko z nami w porządku. Płynna maź wypełniająca odległości między ludźmi i stwarzająca budujące wrażenie, że coś nas z nimi łączy. To dla mnie jedno z największych wyzwań: przez cały długi dzień wysyłać i odbierać takie zafałszowane komunikaty i mimo to pozostać sobą, nie odczuwać wobec siebie niesmaku, pozostać blisko siebie i tych na których naprawdę mi zależy. Dobra bozia wbudowała mi chyba jakieś wewnętrzne sensory, ponieważ gdy tylko za bardzo się oddalę, zaczynam źle się czuć fizycznie i psychicznie. Trochę przypomina to kaca. Chcę wtedy za wszelką cenę wszystko wyczyścić, wyprostować i wypolerować. Rozmawiać i płakać, krzyknąć, przytulić, albo trzasnąć drzwiami, żeby za chwilę wrócić. Tak,żeby móc popłynąć dalej, bez brudnej piany, ścieków i błota. Tak nasze dusze zdecydowanie maja coś wspólnego z wodą. Jeśli w ogóle mamy jakieś dusze...
Konwenanse są dla ludzkości prawdziwym wybawieniem. Co zrobilibyśmy bez ugrzecznionych rozmówek o pogodzie, ostatnich zakupach lub wizycie u lekarza? To takie uniwersalne wypełniacze czasoprzestrzeni, pozwalające na utrzymanie iluzji, że wszystko z nami w porządku. Płynna maź wypełniająca odległości między ludźmi i stwarzająca budujące wrażenie, że coś nas z nimi łączy. To dla mnie jedno z największych wyzwań: przez cały długi dzień wysyłać i odbierać takie zafałszowane komunikaty i mimo to pozostać sobą, nie odczuwać wobec siebie niesmaku, pozostać blisko siebie i tych na których naprawdę mi zależy. Dobra bozia wbudowała mi chyba jakieś wewnętrzne sensory, ponieważ gdy tylko za bardzo się oddalę, zaczynam źle się czuć fizycznie i psychicznie. Trochę przypomina to kaca. Chcę wtedy za wszelką cenę wszystko wyczyścić, wyprostować i wypolerować. Rozmawiać i płakać, krzyknąć, przytulić, albo trzasnąć drzwiami, żeby za chwilę wrócić. Tak,żeby móc popłynąć dalej, bez brudnej piany, ścieków i błota. Tak nasze dusze zdecydowanie maja coś wspólnego z wodą. Jeśli w ogóle mamy jakieś dusze...
poniedziałek, 19 lipca 2010
Ach, co to był za ślub...
O zbyt wielu rzeczach chciałabym dziś napisać. Jak w pewnej bajce: czuję migotanie, słyszę jakiś dźwięk. Tyle, że migotania i dźwięki dobiegają z różnych źródeł i z trudem mogę je złożyć w płynną falę. Może zacznę od tego, że wychodzenie za mąż tuż po maturze to, moim zdaniem, miks desperacji i głupoty. Skok na główkę do bardzo płytkiej wody, z której wystają ostre kamienie. To poślubne refleksje, po ślubie pewnej znajomej. "Kochali się namiętnie w męskiej ubikacji i przysięgli przed Bogiem miłość wzajemną" - ta piosneczka dobrze oddaje stopień dojrzałości młodej pary. On, chyba ze stresu, nerwowo chichotał w momencie składania przysięgi. Ona przez prawie całą uroczystość miała lekko zacięty wyraz twarzy i nie uśmiechnęła się ani razu. Patrzyłam tak sobie z boku, ukradkiem na jej dziecinną jeszcze buzię i czułam współczucie. Gdzie miejsce na radość i spontaniczność? A miłość? Impreza przypominała dobrze wyreżyserowane przedstawienie. Dobrze, że goście nie poddali się scenarzyście (przepraszam kamerzyście) i ruszyli na parkiet, olewając rolę widzów i podziwia czy, którą im przypisano. Wesele na co najmniej 150 osób. Jedzeniem można by obdzielić sporą głodującą wioskę, alkoholem napełnić koryto rzeki. Tylko po co? Czyją ten ślub miał być uroczystością - gości? Może dymną zasłoną skrywającą brak uczuć, bo miłości między nimi nie dostrzegłam, nawet grama. Czysty show dla rodziny i znajomych, którym koniecznie trzeba się pochwalić. Nie wiem tylko czym. Poza sceną zacznie się życie, czasem słodkie, ale częściej gorzko - słone. Czy tym dzieciom bawiącym się w żonę i męża starczy odwagi i cierpliwości? Życzę im jak najlepiej, ale nie wierzę, że uda im się zbudować coś trwalszego niż domek z drewnianych klocków.
środa, 14 lipca 2010
Czarne owce
Zapiekłość i pamiętliwość to chyba "najbarwniejsze" cechy naszego polskiego charakterku. Ach, jak my uwielbiamy mieć kogoś do nienawidzenia. Jak nie Ruski, przed którym trzeba się mieć na baczności, to znów Szwab, który żadnemu z nas nie będzie pluł w twarz. Ten jest wtyczką Rosjan, tamten za bardzo podlizuje się Angolom. A tak w ogóle to nad naszym pięknym i niemałym krajem latają samoloty obcych mocarstw i rozpylają podejrzane substancje, powodujące ulewne deszcze, a w dalszej kolejności powódź. Spiskowe teorie to również nasza specjalność. I jeszcze narodowa głupota i brak krytycyzmu. Jesteśmy lekko ześwirowanym stadkiem owieczek, które pod milutkim futerkiem ukrywają ostre wilcze kły i tylko czekają, żeby je zatopić w jakimś świeżym mięsku. Bez refleksji, bez chwili zastanowienia, bez szemrania. Bo kazali... Pani w szkole, ksiądz proboszcz, prezes itd. Uwielbiam czarne owce. Te, które mylą drogę, wloką się na samym końcu, albo wybiegają do przodu. Nie dają się spędzić w zbitą masę, nie boja się kija, ani psa. Od paru lat przechodzę przemianę z grzecznego zwierzątka w owcę - outsiderkę (ha, ha, ha!). To długotrwały i bolesny proces, ale bardzo się staram, a poczynione postępy sprawiają, że gęba sama mi się uśmiecha. Cieszy mnie jeszcze coś - każda czarna owca jest inna, nie ma dwóch takich samych egzemplarzy. Pozdrawiam wszystkich na peryferiach stada, choć sama jestem hmm... na razie szara.
poniedziałek, 5 lipca 2010
Człowiek czy wilk?
Cała moja rodzina zmaga się z usuwaniem popowodziowego szlamu, rupiecia i "skarbów" zbieranych latami, które po czterdziestodniowym moczeniu się w zawiesistej brei nie nadają się do niczego. Na ulicach rosną góry śmieci i gruzu. Kontenery, do których można by wynieść cały ten syf, są niczym fatamorgany. I mimo zapewnień władz wszelakich, większych i mniejszych ważniaków, pomoc nie płynie wcale wartkim strumieniem. Tzw. dary - żywność i środki czystości w pewnym momencie po prostu się skończyły. Zresztą, po co zbierać konserwy i Domestosy, jeśli nie ma się ich gdzie położyć? Brakuje tego, co najbardziej potrzebne - pieniędzy i rąk do pracy. Można zejść w przyspieszonym tempie, jeśli przez moment popatrzy się na pracę grupy określanej dumnym mianem interwencyjnej. Ośmiu chłopa, dwie kobitki. Opaleni od wewnętrznego ognia i nalewki miętowej. Stoją obok śmieciowego Mount Everestu i po dłuższej medytacji stwierdzają, ze to zadanie ich jednak przerasta... W końcu czterech z nich niemrawo bierze się do pracy - przenoszą po jednej desce i słoiku. Reszta stoi z boku i wnikliwie obserwuje, obmyśla strategię: z której strony coś by tu teraz podnieść. I tak przez pół dnia, jeszcze im za to płacą... Można uciekać w ironię, trzeba jakoś sobie radzić. Moi bliscy starają się trzymać prosto i dzielnie. Tyle, że czasami coś jednak pęka i przez te drobne uskoki i szczeliny sączą się zwątpienie i rozpacz. I wątpią, najbardziej w innych ludzi. Jest taka stara ludowa prawda: Najbardziej licz na siebie człowieku. W chwili prawdziwej bezradności ta myśl może naprawdę dobić, nawet najbardziej twardych. Całe życie buntuję się przeciwko niej i nie chcę się z nią pogodzić. Przecież nie jesteśmy tylko wilkami...
środa, 30 czerwca 2010
Po potopie
A duch pański unosił się nad bezmiarem wód... Kiedy popatrzę przez okno widzę jeszcze resztki tego bezmiaru. Ducha pańskiego jakoś nie mogę dostrzec...
Pierwsze, co ogarnia człowieka w momencie otrzymania kopniaka w brzuch od losu (piszę tu oczywiście z własnego, bardzo subiektywnego punktu widzenia) to wściekłość i gorączkowe, za wszelką cenę dociekanie: dlaczego i za co. Doszukiwanie się ukrytych i eterycznych przyczyn, znaków na niebie i ziemi, które mogły być zapowiedzią, nazwijmy to, małego potopu. Oddając się tej wściekłości, wyłączyłam zdroworozsądkowe myślenie. Prawie dałam się połknąć rozdziawionej paszczy szaleństwa. W pierwszym odruchu oskarżyłam wszechmocne COŚ o odwrócenie się tyłkiem do świata, potem wzorem średniowiecznych "mędrców" szukałam przyczyny w naszym upadku oraz większych i mniejszych ludzkich grzeszkach. Opamiętanie przyszło po mniej więcej trzech tygodniach. Z niezdrowych nawyków zostało mi jeszcze nerwowe śledzenie prognoz pogody i kołatanie w klatce piersiowej, że może spaść o kilka kropel deszczu za dużo. Patrzę też na chmury, jeszcze chwila i zostanę magistrem od chmur. Po miesiącu śledzenia przepowiedni telewizyjnych pogodynek wiem jedno: ich prognozy na szczęście się nie sprawdzają. Dziękuję za to całkiem prywatnie swojemu aniołowi stróżowi, bo tylko w niego jestem jeszcze w stanie uwierzyć. Codziennie przed wyjściem z domu mruczę do niego cicho: Stróżu mój, jeśli siedzisz tu gdzieś, albo stoisz za moimi plecami, daj mi proszę spokojny dzień. Chcę wrócić tu z powrotem. I o nic więcej cię nie proszę. Być może to i tak zbyt wiele...
Pierwsze, co ogarnia człowieka w momencie otrzymania kopniaka w brzuch od losu (piszę tu oczywiście z własnego, bardzo subiektywnego punktu widzenia) to wściekłość i gorączkowe, za wszelką cenę dociekanie: dlaczego i za co. Doszukiwanie się ukrytych i eterycznych przyczyn, znaków na niebie i ziemi, które mogły być zapowiedzią, nazwijmy to, małego potopu. Oddając się tej wściekłości, wyłączyłam zdroworozsądkowe myślenie. Prawie dałam się połknąć rozdziawionej paszczy szaleństwa. W pierwszym odruchu oskarżyłam wszechmocne COŚ o odwrócenie się tyłkiem do świata, potem wzorem średniowiecznych "mędrców" szukałam przyczyny w naszym upadku oraz większych i mniejszych ludzkich grzeszkach. Opamiętanie przyszło po mniej więcej trzech tygodniach. Z niezdrowych nawyków zostało mi jeszcze nerwowe śledzenie prognoz pogody i kołatanie w klatce piersiowej, że może spaść o kilka kropel deszczu za dużo. Patrzę też na chmury, jeszcze chwila i zostanę magistrem od chmur. Po miesiącu śledzenia przepowiedni telewizyjnych pogodynek wiem jedno: ich prognozy na szczęście się nie sprawdzają. Dziękuję za to całkiem prywatnie swojemu aniołowi stróżowi, bo tylko w niego jestem jeszcze w stanie uwierzyć. Codziennie przed wyjściem z domu mruczę do niego cicho: Stróżu mój, jeśli siedzisz tu gdzieś, albo stoisz za moimi plecami, daj mi proszę spokojny dzień. Chcę wrócić tu z powrotem. I o nic więcej cię nie proszę. Być może to i tak zbyt wiele...
niedziela, 16 maja 2010
Huśtawka
Przy okazji przeglądania starych papierów odnalazłam stworzone przez siebie fragmenty rzeczywistości. Dawno, dawno temu z perspektywy chmurnej, górnolotnej młodości próbowałam poskładać te kawałki i ułożyć z nich coś: obrazek, łamigłówkę, wiersz? Komuś chciało się napisać do tego muzykę, ktoś inny nawet zaśpiewał... Sto lat temu.
Wsiadłam na huśtawkę na placu zabaw,
który nazywa się ŻYCIE.
Na placu ŻYCIE,
w miasteczku ŚWIAT.
Kołyszę się na wąskiej ławeczce,
kołyszę się raz w górę, raz w dół.
Wyżej niżej, wyżej niżej.
W górę i w dół...
Gdy mi się znudzi, zejdę z huśtawki
Na placu ŻYCIE
w miasteczku ŚWIAT.
Perspektywa uległa zmianie. Dziś zdaję sobie sprawę, że nie jest łatwo ot tak zeskoczyć z huśtawki. Można przy tym skręcić kark...
Wsiadłam na huśtawkę na placu zabaw,
który nazywa się ŻYCIE.
Na placu ŻYCIE,
w miasteczku ŚWIAT.
Kołyszę się na wąskiej ławeczce,
kołyszę się raz w górę, raz w dół.
Wyżej niżej, wyżej niżej.
W górę i w dół...
Gdy mi się znudzi, zejdę z huśtawki
Na placu ŻYCIE
w miasteczku ŚWIAT.
Perspektywa uległa zmianie. Dziś zdaję sobie sprawę, że nie jest łatwo ot tak zeskoczyć z huśtawki. Można przy tym skręcić kark...
czwartek, 6 maja 2010
Międzyczas
Chaos i bezradność mają cholernie długie i ostre pazury. Wbijają te haczyki głęboko i wyrywają cię z bezpiecznego gniazdka, które na krótki moment udało się upleść z jakimś cudem obudzonej pewności siebie i wiary we własne możliwości. Chaos wykopał mnie jednak z tej kryjówki, rzucił nie wiadomo dokąd. Bezradność stanęła sobie z boku i spokojnie czekała na swoją kolej. W odpowiednim momencie złapała mnie za kark i przycisnęła do ziemi. Dryfuję na oderwanym okruchu skały, chyba donikąd. Pilnuje mnie dwóch klawiszy, którym absolutnie nie chce się ze mną gadać. Zacznę więc mówić sama do siebie. Choć nie wiem, czy starczy mi odwagi, żeby zdać sobie pytania, te których najbardziej się boję. Ale skulenie się w sobie w towarzystwie dwóch sępów przed niczym mnie nie ochroni. Nie ma też sensu wołanie: "Mamo, jak ciemno, schyl się nade mną". Mama raczej się nie zjawi. Chyba, że wyskoczy z mojej głowy. Jesteśmy skazani na samotność. We wszystkich najważniejszych sytuacjach, rozmowach, przy podejmowaniu decyzji jesteśmy samotni. Nie pomogą rodzice, przyjaciółki, terapeuci. Niektórym, tym bardziej pewnym siebie, jest łatwiej. Moja pewność siebie jest wątlutka i rachityczna. Nie wyrosła ze mnie, za bardzo potrzebowała akceptacji i potwierdzenia z zewnątrz: pochwały, uśmiechu, poklepania po plecach. Przymilała się i prosiła o jeszcze. Niestety nie poczuła się przez to ani lepsza, ani silniejsza... Nie cenię siebie, tego jaka jestem i tzw. okoliczności, w których żyję. Nie potrafię oszacować swoich osiągnięć. Nie jestem w stanie cieszyć się nimi. Czasem wydają mi się szczytem kiczu i naiwności. Nie wiem dokąd idę. Nie chcę na ślepo zmierzać do wielkiej tablicy z napisem KONIEC. Tylko jak wypełnić ten międzyczas?
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
Sztuczny raj
Jakiś czas temu w moim urokliwym mieście ktoś wpadł na genialny pomysł zbudowania świątyni zapomnienia i rozpusty w jednym czyli galerii handlowej. Na wielkim otwarciu (może to trzeba pisać wielką literą) tłumy waliły drzwiami i oknami, a maluczcy wręcz zabijali się o punkto-bonusy ( trzy punkty to pewne miejsce w raju). Omalże doszło do rękoczynów - przecież każdy normalny człowiek chce liznąć odrobinę luksusu no i każdy jest tego wart. Świątynia, oceniając obiektywnie, wielka nie jest. Nie można się czepiać, jak na małe miasteczko jest w sam raz. Automatyczne podwoje otwierają się bezszelestnie, ledwie muśnięte oddechem biednego Kowalskiego z ulicy. Pewnym krokiem, ale ze skrywaną nieśmiałością, wkracza więc szaraczek do wielkiego blaszaka i od razu czuje, że wszyscy tu na niego dawno czekali. Jest wyróżniony, wybrany z tłumu. Nieważne, że otaczają go przewalające się ludzkie masy. To przecież do niego mówią: wejdź, spróbuj, zobacz, posmakuj itd. Otulają go światło, dźwięk i miłe zapachy. Prawie jak w starożytnych świątyniach. Mamią go i odbierają mu resztki zdrowego rozsądku. Kapłani i kapłanki luksusu uśmiechają się ciepło i obiecują namiastkę życia wiecznego. Kowalski chce łyknąć odrobinę boskości, poczuć choć malutką iskierkę, ogrzać się trochę, zanim znów będzie musiał wrócić do normalnej, czytaj brutalnej i nieokrzesanej rzeczywistości. Słodkie zapomnienie, przez moment można być na lekkim gazie i nie grożą w związku z tym żadne punkty karne. Nie ma kaca, najwyżej pusty portfel. Idealne panaceum na mnóstwo ludzkich bolączek. Tylko dlaczego wydaje mi się, że ta pigułka ma jednak paskudny smak?
piątek, 23 kwietnia 2010
Cisza
Duszę się zasypana stosami słów. Setki niepotrzebnie wypowiedzianych, pustych komunikatów - wypełniaczy pustki międzyludzkiej, nieniosące żadnej głębszej informacji. Rzucane tylko po to, aby zadusić ciszę między ludźmi. Tak dobrze byłoby dla odmiany pomilczeć, nie bać się braku słów. Przecież wielkie litery nie zawsze niosą ze sobą wielkie przesłania. Czasem niestety im większe litery tym większe jest nic za nimi ukryte. Dlaczego cisza wprawia nas w tak okropne zakłopotanie? Powoduje pocenie się dłoni, galopowanie myśli i gorączkowe szukanie czegokolwiek do powiedzenia?
W pewnym filmie określono ludzki gatunek jako rodzaj wirusa. Tak jesteśmy jak wirusy - cokolwiek dostanie się w nasze łapska, wykorzystamy to doszczętnie. Wydusimy z tego, ile się da. Przerobimy na swoją modłę. W końcu nie zostaje z tego nic, nic dobrego. Tak właśnie postępujemy ze słowami, nie ma żadnych granic. Można powiedzieć wszystko i o wszystkim, byle głośniej i natarczywiej. Bijmy w dzwony, niech gra orkiestra, wzmocnijmy nasz głos mikrofonami. Niech tytuły z pierwszych stron gazet biją w oczy, niech ocierają się o absurd. Byle głośniej, dalej, mocniej. Zapomnijmy się w tym irracjonalnym pędzie donikąd i gońmy.
Zmęczył mnie ten trajkot, wrzask, ćwierkanie i gulgotanie. Potrzebuję ciszy, czystej jak płynne srebro i ostrej jak krawędź pękniętej szklanki. Chcę rozpłynąć się w niej, stać się atomem srebra i cząstką szkła. Przez chwilę nie myśleć i nie czuć, być ciszą.
W pewnym filmie określono ludzki gatunek jako rodzaj wirusa. Tak jesteśmy jak wirusy - cokolwiek dostanie się w nasze łapska, wykorzystamy to doszczętnie. Wydusimy z tego, ile się da. Przerobimy na swoją modłę. W końcu nie zostaje z tego nic, nic dobrego. Tak właśnie postępujemy ze słowami, nie ma żadnych granic. Można powiedzieć wszystko i o wszystkim, byle głośniej i natarczywiej. Bijmy w dzwony, niech gra orkiestra, wzmocnijmy nasz głos mikrofonami. Niech tytuły z pierwszych stron gazet biją w oczy, niech ocierają się o absurd. Byle głośniej, dalej, mocniej. Zapomnijmy się w tym irracjonalnym pędzie donikąd i gońmy.
Zmęczył mnie ten trajkot, wrzask, ćwierkanie i gulgotanie. Potrzebuję ciszy, czystej jak płynne srebro i ostrej jak krawędź pękniętej szklanki. Chcę rozpłynąć się w niej, stać się atomem srebra i cząstką szkła. Przez chwilę nie myśleć i nie czuć, być ciszą.
piątek, 9 kwietnia 2010
Rodzinna pętla
Nie mogę odpędzić dziś natrętnych wspomnień z dzieciństwa. Wygryzły sobie we mnie otwór i drążą tunele jak korniki w kawałku drewna. Staram się im nie poddawać, nie chcę nowych, pustych korytarzy. Na szczęście nie pamiętam zbyt wiele. Moja pamięć traktuje dzieciństwo dosyć wybiórczo, zaciera przykrości i urazy, szuka dobrych momentów. Cieszę się, że jestem tu i teraz. W zasadzie jestem wdzięczna moim rodzicom, że wpadli na pomysł sprowadzenia mnie na świat, a potem ideę przekuli w czyn. Szkoda, że potem ich zapał odrobinę ostygł i stopniowo malał. W miarę mojego dorastania. Zabrakło powtarzalnej i przez to bezpiecznej codzienności. Nigdy nie było wiadomo, jaką niespodziankę przyniesie kolejny dzień.
Uciekam przed nimi i jednocześnie wiem, że jestem do nich podobna, że wzięłam od nich wielki i skołtuniony kłębek nawyków i przyzwyczajeń. Rozplątuję go od kilkunastu lat, staram się znaleźć moją nić. Czasem widzę, jak trudno jest uwolnić się z tej rodzinnej "pętli" i zrezygnować z bycia kalką swoich rodziców, dziadków i innych protoplastów.
Wychowanie dziecka to jedno z najbardziej wymagających zadań w życiu. Ktoś mądry zauważył, że być może "dzieci zostają nam tylko wypożyczone". Dostajemy je na określony czas, nie są naszą własnością. Szkoda, że nie podpisujemy umowy, w której określone byłyby nasze prawa i obowiązki oraz konsekwencje wynikające z ewentualnego niedotrzymania warunków. Ciekawe ilu ludzi chciałoby w takiej sytuacji mieć dzieci?
Pewnie i tak wielu poddałoby się działaniu feromonów, nie zważając na późniejsze przykrości i zakrzyknęłoby ochoczo:"Chodź Młoda do Młodego, Ojcostwa mi się zachciało".
Uciekam przed nimi i jednocześnie wiem, że jestem do nich podobna, że wzięłam od nich wielki i skołtuniony kłębek nawyków i przyzwyczajeń. Rozplątuję go od kilkunastu lat, staram się znaleźć moją nić. Czasem widzę, jak trudno jest uwolnić się z tej rodzinnej "pętli" i zrezygnować z bycia kalką swoich rodziców, dziadków i innych protoplastów.
Wychowanie dziecka to jedno z najbardziej wymagających zadań w życiu. Ktoś mądry zauważył, że być może "dzieci zostają nam tylko wypożyczone". Dostajemy je na określony czas, nie są naszą własnością. Szkoda, że nie podpisujemy umowy, w której określone byłyby nasze prawa i obowiązki oraz konsekwencje wynikające z ewentualnego niedotrzymania warunków. Ciekawe ilu ludzi chciałoby w takiej sytuacji mieć dzieci?
Pewnie i tak wielu poddałoby się działaniu feromonów, nie zważając na późniejsze przykrości i zakrzyknęłoby ochoczo:"Chodź Młoda do Młodego, Ojcostwa mi się zachciało".
środa, 7 kwietnia 2010
Powrót na drzewa
Zadam dziś pytanie konkursowe. Można wygrać wiertarkę udarową lub małego technika.
Jaki procent Polaków nie umie czytać? Uwaga! Szanowni Państwo! To jest pytanie z tzw. haczykiem, a nie z serii audiotele np. Czy pani X jest kobietą.(Możliwe rozwiązania: A) nie B) tego jeszcze nie stwierdzono C) nie wiem).
Liczba niepiśmiennych na naszej pięknej polskiej ziemi jest prawdopodobnie tak mała, że trzeba patrzeć na nią przez lupę. Umiemy czytać, pisać i rachować do stu. Dotyka nas jednak inny rodzaj analfabetyzmu. Czytamy ale bez zrozumienia i wyciągania wniosków. Wracamy do korzeni, a raczej... na drzewa. Mnie również dotknął syndrom zmałpienia. Niestety, niewielu udaje się tego uniknąć. Kilka przykładów z życia na potwierdzenie tej tezy. Osiedlowy plac zabaw, parę dorodnych panienek, średnia wieku ok. 16 lat. Między ich nogami pląta się cherlawa psina. Po panienkach widać, że nie cierpią biedy, lica mają rumiane i okrągłe, że miło popatrzeć. Toczą się więc w kierunku huśtawek i udają, że nie widzą tabliczki z wielkimi drukowanymi literami: WPROWADZANIE PSÓW NA PLAC ZABAW WZBRONIONE! Przeganiają dzieciarnię i swoimi rozległymi życiorysami zajmują najwygodniejsze huśtawki. Po czym wyjmują prowiant, który stanowią wielkie torby z napisem "grillowana cebulka", "boczek", "papryka". I zaczyna się orgia konsumpcyjna. Psina popiskuje i zostawia wszędzie subtelne ślady swojej obecności...
Panienki oprócz otyłości i zaniku połączeń nerwowych cierpią także na głęboki niedosłuch. Nie reagują na proste komunikaty, przegania je dopiero gwałtowniejsza reakcja rodziców. Te wybujałe nastolatki (różne świństwa z chipsów dają niesamowitego kopa, niestety mózg nie nadąża za resztą) to właśnie dobitny przykład wtórnego analfabetyzmu.
Ostatnio okazało się, że to zjawisko dotyczy także mnie. Uwiedziona obietnicami spłycenia zmarszczek i ogólnej poprawy wyglądu, dałam się namówić na serię zabiegów kosmetycznych zwanych przez fachowców mikrodermabrazją. Diabelskie podszepty kosmetyczki skłoniły mnie do nabycia kremu do zadań specjalnych, bardzo drogiego kremu. Poczułam zew natury i zmałpiałam do reszty. Nie przeczytałam ulotki, nie sprawdziłam objętości. Zrobiłam to dopiero po dwóch tygodniach, kiedy krem nie chciał być agentem 007 dla mojej skóry. No i cóż okazało się, że bez filtra, a objętość mniejsza od standardowej.
Weszłam na drzewo, zerwałam banana, który okazał się... nadpsuty. Ratuje mnie tylko jedno. Mam świadomość popełnionego idiotyzmu. Nie próbuję też, jak niektóre samice z naszego ludzkiego stada, paradować z bananem na głowie i wmawiać reszcie, że jest to nadzwyczaj oryginalne.
Jaki procent Polaków nie umie czytać? Uwaga! Szanowni Państwo! To jest pytanie z tzw. haczykiem, a nie z serii audiotele np. Czy pani X jest kobietą.(Możliwe rozwiązania: A) nie B) tego jeszcze nie stwierdzono C) nie wiem).
Liczba niepiśmiennych na naszej pięknej polskiej ziemi jest prawdopodobnie tak mała, że trzeba patrzeć na nią przez lupę. Umiemy czytać, pisać i rachować do stu. Dotyka nas jednak inny rodzaj analfabetyzmu. Czytamy ale bez zrozumienia i wyciągania wniosków. Wracamy do korzeni, a raczej... na drzewa. Mnie również dotknął syndrom zmałpienia. Niestety, niewielu udaje się tego uniknąć. Kilka przykładów z życia na potwierdzenie tej tezy. Osiedlowy plac zabaw, parę dorodnych panienek, średnia wieku ok. 16 lat. Między ich nogami pląta się cherlawa psina. Po panienkach widać, że nie cierpią biedy, lica mają rumiane i okrągłe, że miło popatrzeć. Toczą się więc w kierunku huśtawek i udają, że nie widzą tabliczki z wielkimi drukowanymi literami: WPROWADZANIE PSÓW NA PLAC ZABAW WZBRONIONE! Przeganiają dzieciarnię i swoimi rozległymi życiorysami zajmują najwygodniejsze huśtawki. Po czym wyjmują prowiant, który stanowią wielkie torby z napisem "grillowana cebulka", "boczek", "papryka". I zaczyna się orgia konsumpcyjna. Psina popiskuje i zostawia wszędzie subtelne ślady swojej obecności...
Panienki oprócz otyłości i zaniku połączeń nerwowych cierpią także na głęboki niedosłuch. Nie reagują na proste komunikaty, przegania je dopiero gwałtowniejsza reakcja rodziców. Te wybujałe nastolatki (różne świństwa z chipsów dają niesamowitego kopa, niestety mózg nie nadąża za resztą) to właśnie dobitny przykład wtórnego analfabetyzmu.
Ostatnio okazało się, że to zjawisko dotyczy także mnie. Uwiedziona obietnicami spłycenia zmarszczek i ogólnej poprawy wyglądu, dałam się namówić na serię zabiegów kosmetycznych zwanych przez fachowców mikrodermabrazją. Diabelskie podszepty kosmetyczki skłoniły mnie do nabycia kremu do zadań specjalnych, bardzo drogiego kremu. Poczułam zew natury i zmałpiałam do reszty. Nie przeczytałam ulotki, nie sprawdziłam objętości. Zrobiłam to dopiero po dwóch tygodniach, kiedy krem nie chciał być agentem 007 dla mojej skóry. No i cóż okazało się, że bez filtra, a objętość mniejsza od standardowej.
Weszłam na drzewo, zerwałam banana, który okazał się... nadpsuty. Ratuje mnie tylko jedno. Mam świadomość popełnionego idiotyzmu. Nie próbuję też, jak niektóre samice z naszego ludzkiego stada, paradować z bananem na głowie i wmawiać reszcie, że jest to nadzwyczaj oryginalne.
piątek, 2 kwietnia 2010
Świąteczna baba
Jestem dziś na wpół "porządną" babą, a na wpół kobietą. Moje pierwsze pół jest porządne, ponieważ, zgodnie z zasłyszaną w radio góralską mądrością, dokonało czynu heroicznego i umyło dokładnie pół okien w mieszkaniu. Owo pierwsze pół pluje sobie teraz w brodę, bo właśnie zaczęło padać. Drugie pół ma w nosie całe te świąteczne ceremoniały: pucowania, szorowania i gotowania. I ma ochotę obchodzić Wielkanoc w łóżku. Stoję więc jedną nogą tu, drugą tam i zastanawiam się nad świątecznym fenomenem i obłędem, który niestety też mnie dotknął. Patrzę sobie przez okno na sąsiadów taszczących 20 kilo cukru i tyleż samo mąki. Boże! Może zbliża się jakaś globalna katastrofa i tylko ja nic o tym nie wiem? Może trzeba kupić te cukier, mąkę, chleb? Tyle że, taki zapas cukru wystarczyłby mi na najbliższe dwa lata... Dobrze, tylko spokój może nas uratować. Jestem w porządku - umyłam okna, wysprzątałam mieszkanie, zaplanowałam obiady na trzy najbliższe dni. Jutro pomaluję jajka, coś może upiekę... Baba stoi twardo, ale tylko na jednej nodze, bo reszta mnie ma ochotę na coś zupełnie innego, nie całkiem zgodnego z naukami tzw. ojców kościoła.
Patrzę na to wszystko z boku i dochodzę do wniosku, że polskie kobiety mają po prostu przechlapane. Żaden normalny człowiek, nawet obdarzony talentem stratega i planujący wszystko miesiąc do przodu, nie jest w stanie przygotować tradycyjnych polskich świąt. Takich jak lansują gazety, tudzież telewizja. Biedne baby urabiają się po pachy, próbując dorównać idiotycznym wzorcom, a potem padają twarzą prosto w żurek, ugotowany na samodzielnie przygotowanym zakwasie. Schluss! Nie będę babą! Tylko jakby tu przegonić te idiotyczne myśli na temat: co jeszcze jest do zrobienia?
Patrzę na to wszystko z boku i dochodzę do wniosku, że polskie kobiety mają po prostu przechlapane. Żaden normalny człowiek, nawet obdarzony talentem stratega i planujący wszystko miesiąc do przodu, nie jest w stanie przygotować tradycyjnych polskich świąt. Takich jak lansują gazety, tudzież telewizja. Biedne baby urabiają się po pachy, próbując dorównać idiotycznym wzorcom, a potem padają twarzą prosto w żurek, ugotowany na samodzielnie przygotowanym zakwasie. Schluss! Nie będę babą! Tylko jakby tu przegonić te idiotyczne myśli na temat: co jeszcze jest do zrobienia?
czwartek, 25 marca 2010
Imieninki
Żyję w dziwnym świecie, mam teraz na myśli nasz mały światek czyli Polskę i jeszcze mniejszy czyli moją pracę. Plujemy na minioną epokę, ciskamy w nią gromami i krytyką. Krytykują nawet ci, którzy byli dopiero w planie, swoich rodziców oczywiście. Wieszamy psy, a równocześnie nie potrafimy odciąć się od jej idiotycznych zwyczajów. Imieninki, imieninki u chłopczyka i dziewczynki. A konkretnie u państwa dyrektorstwa. Świętowane, rzecz jasna, również w pracy. Skoro imieninki to obowiązkowa zrzutka, nieważne czy ktoś się zgadza, czy nie. Banalne kwiatki już nie wystarczają, jeżeli się podlizujemy to z gestem czyli prezent za kilkaset złotych. A co nam szkodzi. Nieważne, że jesteśmy jak glicerynowy czopek dla niemowląt - miękki i do d... Po prezencie obowiązkowe wymiany czułości - całuski, życzenia szczęścia, pomyślności i spełnienia marzeń wypowiadane z zaciśniętymi pięściami i bez dobrych intencji. Zignorowałam zrzutkę, nie złożyłam życzeń, ani nie dałam buzi. Wezwą mnie czy nie? Każą się tłumaczyć? Będą przesłuchiwać? Udzielą nagany, że nie zaśpiewałam wraz "Łubudubu, niech nam żyje prezes naszego klubu"? Trudno, jakoś to zniosę. Tego szefowania i dyrektorowania jest w moim miejscu pracy dużo za dużo. Tylko tych pracujących jest niewielu. Mam ochotę zaryczeć jak Gargamel: Nie cierpię imieninek! Ale bardziej nie znoszę udawania i chowania głowy w piasek.
niedziela, 21 marca 2010
Mama
Ciężar w sercu czuję ogromny. Ironia zawsze trochę pomaga. Dzięki niej można się zdystansować i popatrzeć na jakąś życiową łamigłówkę z boku. Takie stanie na uboczu pomaga po pierwsze ukryć uczucia, które człowieka rozrywają od środka, po wtóre łatwiej sobie z nimi poradzić. Zastanówmy się więc, patrząc z boku, co czuję. Więc... Przede wszystkim złość, na siebie, że mimo tylu lat na karku, pewnego zasobu doświadczeń, wciąż łatwo wkręcić mnie w spiralę poczucia winy i niesłusznego ponoszenia odpowiedzialności za czyjeś złe samopoczucie. Wciąż łatwo wziąć mnie na lep syndromu ofiary i zmarnowanego życia. Niestety wiedzą o tym moi bliscy, a konkretnie mama i wykorzystuje to ile wlezie. Mam tego świadomość i równoczesne poczucie winy. Po raz kolejny nie dostosowałam się do jej potrzeb i kaprysów, postąpiłam według swojego planu i tym samym dałam jej pretekst do litanii żalów, że źle mnie wychowała, znów się na mnie zawiodła, że o nią nie dbam, nie interesuję się itp. Litania żalów pozostała oczywiście niewyrażona, zawisło wrogie milczenie, działa znów zostały wytoczone i skończyło się chwilowe zawieszenie broni. Czy ja ją jeszcze kocham? Nie rozmawia ze mną szczerze i wprost, nie ma mowy o damskich "pogaduchach", nie wspominając o bardziej drastycznych tematach jak np. satysfakcja z udanego seksu. Nie potrafi mnie słuchać, jest zbyt skupiona na sobie. Nie chwali mnie, nigdy za nic. Nie wie prawie nic o moich wewnętrznych problemach i lękach... Nie będę dalej wyliczać, bo robi się łzawo i smutno. Czy ją jeszcze kocham? Dla zasady, bo tak trzeba? Za wyrzeczenia, cierpiętnictwo i ofiarę, którą zrobiła z siebie dla mnie? Tylko czy mi to wystarczy?
czwartek, 18 marca 2010
Czerwona miotła
Dostałam w prezencie miotłę. Luksusowy model z ekstradodatkami. Jedną stroną można zamiatać kurz, druga służy do czyszczenia wykładzin dywanowych. Miotła jest czerwona, z długim uchwytem i dobrze wpasowuje się w dłoń. Czy ktoś ma może jakieś skojarzenia? W takim razie są one po prostu nie na miejscu, ponieważ ta miotła to po prostu zwyczajna miotła. Zastanawia mnie jednak, w jakim celu ją dostałam. Mam kilka pomysłów. Niedługo pierwszy dzień wiosny, przesilenie wiosenne. Może jest to drobna sugestia, żeby wyskoczyć na jakiś mały sabacik, gdzieś tak w okolice Harzu i zatańczyć z koleżankami po... miotle? Przeżycie ekstremalne, polecieć na miotle w noc, razem z np. Małgorzatą (tą od Mistrza). Już nie wspominając o innych atrakcjach...
Nawiasem pisząc obserwuję ostatnio dziwne poruszenie wśród moich kurnikowych znajomych. Otóż zaczynają się one zbijać w stadka i gdzieś razem znikają. Czy to też jest związane z początkiem wiosny?
Ale wracam do czerwonej miotły. Mam jeszcze jedną hipotezę. Miotła to pretekst do pracy nad swoim charakterem. Darczyńca chciał, być może, dać mi do zrozumienia, że moja wredna osobowość stała się ostatnio jeszcze wredniejsza i nie do zniesienia. Trzeba więc nad nią popracować. Dołożyć trochę cierpliwości i wyrozumiałości, zredukować nerwowość. Tu dodać, tam ująć. Chyba jednak odrzucę ten pomysł, ponieważ ostatnimi czasy bardzo się staram pracować nad swoimi cnotami. A więc sabat???
Nie mogę się zgodzić tylko na jedno, że miotła zgodnie ze swoim podstawowym przeznaczeniem, ma mi służyć do... zamiatania. No dobrze ostatecznie mogę zamiatać, ale na sabat i tak się wybieram.
Nawiasem pisząc obserwuję ostatnio dziwne poruszenie wśród moich kurnikowych znajomych. Otóż zaczynają się one zbijać w stadka i gdzieś razem znikają. Czy to też jest związane z początkiem wiosny?
Ale wracam do czerwonej miotły. Mam jeszcze jedną hipotezę. Miotła to pretekst do pracy nad swoim charakterem. Darczyńca chciał, być może, dać mi do zrozumienia, że moja wredna osobowość stała się ostatnio jeszcze wredniejsza i nie do zniesienia. Trzeba więc nad nią popracować. Dołożyć trochę cierpliwości i wyrozumiałości, zredukować nerwowość. Tu dodać, tam ująć. Chyba jednak odrzucę ten pomysł, ponieważ ostatnimi czasy bardzo się staram pracować nad swoimi cnotami. A więc sabat???
Nie mogę się zgodzić tylko na jedno, że miotła zgodnie ze swoim podstawowym przeznaczeniem, ma mi służyć do... zamiatania. No dobrze ostatecznie mogę zamiatać, ale na sabat i tak się wybieram.
sobota, 13 marca 2010
Boska opatrzność
Pan Bóg nas nie rozpieszcza. Napisałam to zdanie i zastanowiło mnie, że wciąż piszę "Bóg" wielką literą. Zostały mi resztki szacunku wpojonego w dzieciństwie czy też zwyczajnie boję się zemsty boskiej opatrzności? Przeczuwam, że ma tak wielu ludzi i nie jestem tu jakimś specjalnym wyjątkiem. Kiedy wszystko układa się w miarę dobrze, praca daje się znieść, mam z kim porozmawiać, choroby i nieszczęścia dają od siebie odpocząć - prawie zawsze zaczynam odczuwać podskórny lęk. Zaczynam się bać, że ów Bóg w końcu sobie o mnie przypomni. Wyjdzie ze swojej kryjówki (do której czmychnął, bo chwilowo miał dość ludzi, ich modlitw i problemów) i zobaczy, że rachunek mu się jakoś dziwnie nie zgadza. To znaczy, że znów za dużo jest zadowolonych i szczęśliwych. Przejrzy raporty i dopatrzy się, że w życiu tej X jest trochę za spokojnie i zwyczajnie. I postanowi zrobić porządek, sięgnie do podręcznego zestawu nieszczęść i jak nie przypierd... Robię więc ekspresowy rachunek sumienia, wyliczam i tłumaczę się, wyszukuję problemy i powody do bycia niezadowoloną. Nie chcę zostać zauważona... Nie wierzę niestety w Boga, który jest wybaczeniem, miłością i kocha bardzo mnie dziecię swe. Choć może jest trochę prawdy w stwierdzeniu, że mamy takiego Boga na jakiego zasługujemy. Nie wiem, czy gdzieś to przeczytałam, czy samo przyszło mi to do głowy. Podsumowując: udaję niezadowoloną, ale to tylko taka mała crying game.
środa, 3 marca 2010
Święte krowy
Każdy kraj ma swoje święte krowy. Tylko w Indiach są to prawdziwe krowy i jakie są każdy widzi. W Polsce kult zwierząt świętych i nietykalnych nie jest wprawdzie (tak sądzę) usankcjonowany prawnie, ale całe ich mnóstwo krąży po naszym pięknym kraju. Chronieni immunitetem politycy, urzędnicy, mocno przyklejeni do swoich stołków, nieomylni i wszechwiedzący lekarze, biedni traktujący swoją biedę jako przyczynek do chwały, a nie rezultat braku zaradności i lenistwa. Scenka rodzajowa sprzed kilku dni. Babcia z reklamówką wybiera się na poranne zakupy. Kicha, charczy i spluwa. Z braku chusteczki zawartość nosa wydmuchuje na ulicę. Nic to, daruję jej. Może zapomniała. Tuż za nią wchodzę do sklepu. Babcia robi podjazd do półki z pieczywem i zaczyna się prawdziwa orgia grzebania, wybierania i macania. Oczywiście tą samą ręką, która wcześniej podcierała nos. Wolę nie myśleć, co jeszcze robiła ta ręka... Starszy pan stojący obok nie wytrzymuje i delikatnie (naprawdę delikatnie) zwraca jej uwagę. Babcia okazuje się być mistrzynią towarzyskiej ogłady i dobrych manier, ale tylko przez jakieś trzy sekundy. Najpierw przewrotnie dziękuje starszemu panu, a potem wybucha jazgotem. Wylewa na cały sklep swoje niedowartościowanie i życiowe problemy, swoje poczucie niższości i po prostu chamstwo. Czuje się bezkarna, bo chroni ją przecież glejt podeszłego wieku. Warto zapytać, czy to znaczy, że mamy szanować każdego skurczybyka, tylko dlatego, że przekroczył magiczna granicę siedemdziesięciu lat?
Nie zgadzam się na taką rzeczywistość, protestuję przeciwko tym dziwnym zasadom. Żałuję tylko, że nie złożyłam skargi na lekarza - sadystę. Skutki jego zabiegu czuję do dziś, a nici, które teoretycznie miały być rozpuszczalne, za nic w świecie nie chcą się rozpuścić i zniknąć.
Nie zgadzam się na taką rzeczywistość, protestuję przeciwko tym dziwnym zasadom. Żałuję tylko, że nie złożyłam skargi na lekarza - sadystę. Skutki jego zabiegu czuję do dziś, a nici, które teoretycznie miały być rozpuszczalne, za nic w świecie nie chcą się rozpuścić i zniknąć.
poniedziałek, 1 marca 2010
Coś optymistycznego
Udało mi się wyłamać z niedzielnego schematu. Nie odwiedziłam rodziny i krewnych, nie ugotowałam rosołku, kościółek ominęłam szerokim łukiem. Spędziłam cały dzień na spełnianiu swoich osobistych życzeń, zadowalając przede wszystkim ciało. Wieczorem stwierdziłam, że po pierwsze nie jestem zmęczona (a zwykle po niedzieli bywam), po drugie nie mam żadnych wyrzutów sumienia, że nie dopełniłam uświęconych niedzielnych obowiązków. Nikt mnie za to nie skrzyczał, żaden grom nie spadł mi na głowę, rodzina (chyba) się nie obraziła. Żyję i mam się dobrze. No może nie do końca, jeżeli muszę sama sobie to wszystko jeszcze raz wyklarować. Mała dziewczynka tkwi jeszcze gdzieś głęboko i czasami daje o sobie znać. Ale chyba większość z nas ma w sobie takie nieutulone dziecko, któremu pewne rzeczy trzeba tłumaczyć od początku do końca. Uspokajam ją więc i daję jej znać, że wszystko jest w porządku. Nic się nie stało i nic się nie stanie. A ja ze swoim małym obrazobórstwem czuję się nadspodziewanie dobrze i mam ochotę na więcej. Dla większości ludzi to pewnie żadne dokonanie, ale ja poczułam, że mogę i potrafię robić to, na co mam ochotę. Robię sobie krzyżyk na czole na nowy tydzień i obiecuje sobie przeżyć go nie wybiegając wciąż myślami naprzód, byle do jutra, do piątku, do weekendu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)