sobota, 27 lutego 2010

Czas zmian

Zwalniam, zwalniam, po całym męczącym tygodniu wypełnionym roboczogodzinami. Porządkuję głowę, próbuję rozsupłać psychikę, która przypomina splątany kłąb włóczki. To, co napiszę nie będzie szczególnie odkrywcze. Nie nadaję się do tej pracy. Poprawka, nie nadaję się do pracy wśród tych ludzi, z tymi ludźmi. Genetycznie zakodowane poczucie obowiązku nie pozwala mi na bylejakość, kombinowanie, lenistwo, spóźnianie się. Nie interesują mnie plotki i ploteczki. Nie mam ochoty na wchodzenie w skomplikowaną sieć powiązań i klik. Nie chce mi się zastanawiać, z kim warto mieć dobre układy. Nie chcę szukać odpowiedzi na pytanie, w co oni grają. Niestety, w zawodzie, który wykonuję, trudno jest stanąć z boku i po prostu robić swoje. Nie mam koleżanek, ani tym bardziej "pracowych" przyjaciółek. Odpracowuję swoje i zmykam. Do innego, normalnego życia... Próbuję się zahartować na to wszystko i pogodzić z faktem, że poza zmianą pracy niewiele mogę zrobić. Po 10 latach dochodzę chyba do finiszu. Nic więcej tu nie osiągnę, nie awansuję, nie dostanę lepszej pensji... Te wszystkie argumenty mają przekonać mnie samą, iż nadszedł czas na zmiany. Dość kurnika i gdaczącego stada, nie będę jeszcze jedną bezmyślną i ślepą babą.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Magiczny wiek

Coraz częściej zdarza mi się doceniać mój wiek. Patrzę na zwichrowane nastki i... nie chcę mieć znów 17 lat i przechodzić od początku wszystkich tak zwanych szaleństw młodości. I nie mam na myśli szaleństw seksualnych, bo w tym obecne siedemnastolatki są nie do pobicia, tylko wewnętrzny spokój i przekonanie, że mówiąc banalnie, jest dobrze. Ten spokój odbija się również w podejściu do związków damsko-męskich. Jestem w stanie "wyjść poza", stanąć z boku i obserwować siebie i mężczyznę. Nie czuję już potrzeby oddania całej siebie, złożenia w ofierze na "ołtarzu miłości" i rozpłynięcia się w tej drugiej osobie. Nie muszę znać każdej jego myśli, ani rozszyfrowywać gestów. Nie muszę nim oddychać. Margines osobistej wolności, obszar, gdzie jestem sama ze sobą, jest mi po prostu niezbędny. Przez wiele lat broniłam się przed przyznaniem do tego, że prócz zaufania w związku najważniejsza jest właśnie wolność. Nie jest to wcale równoznaczne z dawaniem przyzwolenia na skoki w bok, czy inne temu podobne sprawy. Zgoda na istnienie tej sfery, zaakceptowanie bycia sam na sam ze sobą, dają mi energetycznego "kopa". Pchają mnie do robienia planów na przyszłość, pisania, dbania o siebie. Mam szczęście, że trafiłam na faceta, który chciał się uczyć tego razem ze mną. Choć nie powiem, że było łatwo. Ale robiąc bilans zysków i strat, dochodzę do wniosku, że było warto. Fajnie mieć 36 lat!

piątek, 19 lutego 2010

Idole

Przepraszam bardzo, ale chce mi się, brzydko mówiąc, rzygać. Odruch wymiotny pojawia się w związku z wymuskanymi i dopracowanymi w każdym szczególe gębami polskich celebrytów, straszącymi z okładek wszystkich kolorowych czasopism. Nie, to nie pomyłka, to nie twarze, tylko doprawione na użytek publiczny gęby (ktoś już kiedyś pisał o gębach) do podziwiania dla pospolitej gawiedzi. Pospólstwo łapie się na nie jak muchy na lep i zaczyna powtarzać bezmyślnie jak tresowana papuga: Jaka ona piękna, jaki on przystojny, jacy mądrzy, jacy w sobie zakochani, jak im się udało... Bajeczka rośnie, zaczyna żyć własnym życiem, powoli staje się legendą, z czasem wzorem do naśladowania. I tak rosną nam wypacykowani i podkolorowani idole, a tłum krzyczy: Ja też, ja też tak chcę. Marzenia kurczą się do rozmiarów czerwonego samochodzika, markowej torebki, zdjęcia na okładce jakiegoś pisemka czy występu reality-show. Gawiedź czeka w napięciu, co też odsłonią tym razem. Kolejna pani z telewizji zasłużyła na swoje pięć minut. I tak to się kręci. Nałykaliśmy się czegoś czy dali nam coś do popalania? Zbiorowa histeria?
Tej prawdziwej wielkości, zwykłej i nie bijącej po oczach nie potrafimy docenić. Jest szara i taka niekomercyjna. Nie, drodzy Państwo to się nie sprzeda... Podaż i popyt, prawo konsumenta.
Jestem złym klientem, nie kupuję kitu. Moją aktualną idolką jest znajoma babcia, głęboko po osiemdziesiątce, która mimo problemów z chodzeniem, cukrzycy i wielu innych dolegliwości, potrafi się uśmiechać. A do swojego męża, z którym jest od ponad 60 lat mówi: Mój skarbie.
P.S. Mam drobną sugestię dla wszystkich zafascynowanych paniami X czy Y. Może tak wypożyczycie sobie torebkę na weekend? Propozycja jest bardzo kusząca - sam na sam z torebką Chanel przez cały weekend. Ach, cóż to będzie za szaleństwo. Nie zapomnijcie zaprosić partnera do tego słodkiego trójkącika.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Cud niepamięci

Jak dobrze, że nasza pamięć okazuje się czasem tak nietrwała. Jak dobrze, że ból i cierpienie z czasem bledną i zacierają się. Można żyć i nie pamiętać.
Męczy mnie dziś jedna kwestia: Jak przytulić swoją duszę? Czy można to jakimś sposobem zrobić? Moje ciało, mimo przeżytego wstrząsu, ma się ogólnie nieźle. Gorzej z duszą, która chyba próbuje dać mi znać, że coś jest nie tak. Nie przywiązuję wagi do snów, nie analizuję ich, raczej nie próbuję ich interpretować. Ale ten z minionej nocy był tak wyraźny i ostry. Obudziłam się z mocnym przeświadczeniem, że muszę go zapamiętać. Wyśniłam mały biały domek (dworek, pałacyk) na zielonej pustej łące. Absolutna pustka i samotność. Jakoś niespecjalnie się bałam i weszłam do środka, przekonana, że wchodzę do... siebie. W środku też biało. Ściany, podłoga w tym samym kolorze i całe mnóstwo luster. Zaczęłam czegoś szukać w olbrzymiej szafie. Skrzętnie unikałam patrzenia w lustra, nie chciałam w nie patrzeć. To było jednak nie do uniknięcia. w końcu popatrzyłam w twarz sobie? I przeraziło mnie, to, co zobaczyłam. Pociągła, zapadnięta twarz, podkrążone oczy i strach. A potem przerażona krzyknęłam. Nie wiem, jak to możliwe, ale widziałam mój lecący w powietrzu wrzask. Nie umiem go teraz opisać...
Wnioskuję Wysoki Sądzie, że moja dusza gdzieś się zagniotła, coś ją przydeptało, kazało jej zwinąć się w kłębek. Chcę ją teraz przytulić, rozprostować, wygładzić wszystkie załamania i fałdki. Tylko, chyba nie wiem jak...

piątek, 12 lutego 2010

Szlachetne zdrowie

Kocham naszą ojczyźnianą służbę zdrowia. Uwielbiam kompetentnych, zdecydowanych, nieprzekupnych i empatycznych polskich lekarzy. Przepadam za sympatycznymi i wyrozumiałymi siostrami oddziałowymi. Bardzo wysoko oceniam nasze wykwalifikowane pielęgniarki. Taka wizja istnieje niestety tylko w mojej wyobraźni i żadnym sposobem nie można jej przykroić do rzeczywistości.
Krótka reminiscencja z filmu grozy, w którym ostatnio zagrałam. Drobny pozornie zabieg, po którym kolejnego dnia można iść do pracy, zakończył się prawdziwym horrorem. Dowieziona na najbliższy ostry dyżur przez teściową, zbroczona krwią i ledwie przytomna ze strachu, musiałam walczyć na słowa z chirurgiem idiotą. Jego pierwsze pytanie po wejściu na salę zabiegową brzmiało:"Gzie to pani robiła?". Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że w miejscowości X (a nie Y). Za chwilę tego gorzko pożałowałam. Chirurg z niedokończoną specjalizacją z onkologii wpadł w prawdziwą furię i kazał mi "jechać, tam gdzie mi to zrobili, bo on nie wie, co ma poprawiać". Pluł tak kilka minut, dając wyraz swojej frustracji z powodu niedoceniania go przez otoczenie i przełożonych, zmęczeniu spowodowanemu kolejnym nocnym dyżurem itp. Resztką sił zadałam bardzo celne pytanie: To znaczy, że pan doktor mnie odsyła do X? Zamilkł na chwilę, była to niestety bardzo krótka chwila. Kazał mi podjąć decyzję, ponieważ "on nie wie, co ma robić" i jeszcze "trzeba było przyjść do mnie, ja też robię specjalizację z onkologii". Czyli podsumowując: masz za swoje idiotko. Po tym wydłużonym prologu i mojej decyzji, zabrał się w końcu do pracy. I było to najgorsze 35 minut w moim życiu. Struchlała pielęgniarka nie miała odwagi mnie pocieszać, patrzyła tylko współczująco. Dopiero po wyjściu wielkiego pana DOKTORA, odważyła się powiedzieć: Ty paszkwilu jeden! Nikt nie wytłumaczył mi, co się dokładnie stało. Lekarz nie poinformował mnie, co robić dalej. Znieczulenia użył dopiero na koniec zabiegu. Zaciskałam więc zęby i starałam się nie jęczeć. Może jednak trzeba było wrzeszczeć na całe gardło?
Głęboko współczuję wszystkim chorym, których będzie leczył ten pan. Największą paranoją jest ta jego specjalizacja z onkologii. Jak on chce wyleczyć, choć jedną osobę chorą na raka? Swoją wściekłością, ukrywanym głębokim kompleksem niższości i nadmuchanym ego???

niedziela, 7 lutego 2010

Ciasteczko

Po dwudniowym wytchnieniu udało mi się w końcu zeskrobać resztki mułu, który przylgnął do mnie w ciągu minionego tygodnia. Zrzuciłam twardą skorupę i czuję się czysta i lekka jak piórko. Biję pokłony przed zbawczą mocą seksu, nocnych rozmów i wina! Dzięki ci bogini za tę namiastkę raju, możliwość roztopienia się w nicości na ułamek sekundy, a może nawet trochę więcej... Moje meridiany działają teraz bez zarzutu, a energia krąży sobie swobodnie. Jestem nawet w stanie wyobrazić sobie, jak płynie od czubka głowy do stóp i wraca z powrotem. Płynę tak sobie na tej pozytywnej fali, wszystko ma słodki smak nawet tzw. babskie czasopisma są dziś jakby mniej szmatławe. Otwieram jedno, a tam... Kremóweczka, ptyś lub jeśli ktoś woli ciastko z dziurką. Absolutna słodycz i doskonałość. Krągły i wyglądający na naturalny, podlegający prawom grawitacji biust, pupa jak serduszko, długie i toczone nogi, a do tego twarz z przebłyskami inteligencji. Brzmi jak bajka? Też nie mogę w to uwierzyć. W czasopiśmie, w którym zwykle królują nastoletnie anorektyczne wieszaki z kolankami sierotek ktoś odważył się pokazać coś takiego. Toż to prawie pornografia! Lecę z gazetą do mojej drugiej połowy, ta podziela mój wielki entuzjazm. Zauważa tylko, że czar może prysnąć w momencie, kiedy cudo otworzy usta. Nikt jednak tego na razie nie wymaga. Cudo błyszczy na zdjęciach, dodaje mi (mieszczę się tak między 40, a 42) odwagi i pewności siebie. Przemilczałam niestety jeden drobny szczegół. Ciasteczko reklamuje bieliznę wyszczuplającą... Pomińmy jednak to ludzkie zboczenie i skłonność do poprawiania tego, co doskonałe. Viva kobiecość!

środa, 3 lutego 2010

Mechanizm doskonały

Jestem sobie doskonale działającym i sprawnym urządzeniem. Czuję się jak dobrze zaprogramowana maszynka. Tu zębatka, tam sprężynka, mały akumulatorek serca, obwody scalone połączeń nerwowych, procesorek mózgu. Tak, procesorek, nie procesor. Ogłupiająca codzienność robi ze mnie automat z malutkim procesorkiem. Mój mózg kurczy się do mikroskopijnych rozmiarów, a dusza ulatuje przez czubek głowy. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Działam zadaniowo, według uporządkowanej listy i spełniam kolejne obowiązki. Odmianę czasowników modalnych mam opanowaną do perfekcji: muszę, powinnam, nie wolno mi. Pod koniec dnia czuję się już tak pusta i pozbawiona nawet przebłysków wewnętrznego życia, że chcę krzyknąć: niech ktoś to zatrzyma, ja wysiadam! Refleksja przychodzi nad kolejnym mytym talerzem. Potem trzeba mi mniej więcej dwóch godzin, żeby przywrócić moim myślom ich naturalny bieg, żeby zacząć znów MYŚLEĆ. Tylko, że wtedy jest już dosyć późno, trzeba (znów!) pomyśleć o śnie. A jutro powtórka z rozrywki... I tak aż do piątku. Ha! Jedna wiadomość, którą mimochodem usłyszałam, rozpaliła w mym sercu iskierkę nadziei. Podobno telewizja publiczna grozi strajkiem. Może jakaś karząca ręka sprawiedliwości rozgoni w końcu to całe towarzystwo? Zawsze można mieć nadzieję...

wtorek, 2 lutego 2010

Kurnik

Życie jest kwarde i nie płynie po aksamicie, dlatego trzeba mieć twardą d...
Po takiej długiej przerwie zmierzenie się z groteskową rzeczywistością po prostu boli i ciało i duszę. Wróciłam do kurnika, bo to określenie chyba najlepiej pasuje do mojego miejsca pracy. Pełny przegląd grzebiącego i udomowionego ptactwa: kury nioski z beznadziejną pustką w oczach, gulgoczące indyczki, perliczki biegające nerwowo i robiące mnóstwo hałasu wokół siebie no i jeszcze kilka smętnych, pogwizdujących od czasu do czasu kogutów. Wrzask, gdakanie i wściekły jazgot. Próbują się nawzajem zagłuszyć i udowodnić, że tylko on lub ona ma rację, albo obwieszczają: Ko, ko, kooo, zniosłam jajo! Jak tu pracować? Próbuję się nie odzywać i nie dać wciągnąć w różne knowania i intrygi oraz gdakanie o niczym. Ale jest trudno, bo towarzystwo chce zadziobać wszystko, co choć odrobinę różni się od reszty tego szanownego zgromadzenia. Nie da się przycupnąć w kąciku i pozostać niezauważonym.
Cała nasza rzeczywistość przypomina wielki kurnik. Kreujemy na zewnątrz to, co jest w nas. Jesteśmy stadem drobiu, nad nam wielki hodowca, obserwuje to wszystko z ironicznym uśmieszkiem. Od czasu do czasu trafi się jakiś zbłąkany z innego świata łabędź, ale błyskawicznie podcinają mu skrzydła. I tak się to sobie toczy...
Czy ktoś ma jakiś pomysł na przetrwanie?