Chyba się uzależniam. Od tego gadania sama ze sobą. Po dłuższej przerwie zaczynam odczuwać lekki niepokój. Takie zewnętrzne mrowienie skóry, jakby drobne odpryski innych ludzi, ich słów i zachowań przykleiły się do mnie i zaschły w twardą skorupę. Pora więc na zrobienie porządków. Odkleję ten cały namuł kawałek po kawałku i poczuję się lżejsza.
Konwenanse są dla ludzkości prawdziwym wybawieniem. Co zrobilibyśmy bez ugrzecznionych rozmówek o pogodzie, ostatnich zakupach lub wizycie u lekarza? To takie uniwersalne wypełniacze czasoprzestrzeni, pozwalające na utrzymanie iluzji, że wszystko z nami w porządku. Płynna maź wypełniająca odległości między ludźmi i stwarzająca budujące wrażenie, że coś nas z nimi łączy. To dla mnie jedno z największych wyzwań: przez cały długi dzień wysyłać i odbierać takie zafałszowane komunikaty i mimo to pozostać sobą, nie odczuwać wobec siebie niesmaku, pozostać blisko siebie i tych na których naprawdę mi zależy. Dobra bozia wbudowała mi chyba jakieś wewnętrzne sensory, ponieważ gdy tylko za bardzo się oddalę, zaczynam źle się czuć fizycznie i psychicznie. Trochę przypomina to kaca. Chcę wtedy za wszelką cenę wszystko wyczyścić, wyprostować i wypolerować. Rozmawiać i płakać, krzyknąć, przytulić, albo trzasnąć drzwiami, żeby za chwilę wrócić. Tak,żeby móc popłynąć dalej, bez brudnej piany, ścieków i błota. Tak nasze dusze zdecydowanie maja coś wspólnego z wodą. Jeśli w ogóle mamy jakieś dusze...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zaznacz swoją obecność...